Sejm RP ogłosił 2023 rokiem Mikołaja Kopernika. W 550. rocznicę urodzin wielkiego astronoma i kanonika warmińskiego, przypominamy homilię prymasa Stefana Wyszyńskiego wygłoszoną pół wieku temu w bazylice archikatedralnej pw. św. Jana Chrzciciela w Warszawie.
Deus in sole posuit tabernaculum suum.
Et signum magnum apparuit in cælo: Mulier amicta sole. [Ap 12,1]
Mamy wiele powodów do dziękczynienia Ojcu Niebieskiego za życie ludzi wielkich i takich, którzy uważają się za małych, lecz w rzeczywistości są wielkimi. Bóg sam „obmyśla” życie ludziom, którzy mają do wypełnienia jakieś niełatwe zadanie i wskazuje im, co mają czynić. Podobnie było z życiu Mikołaja Kopernika, który urodził się 500 lat temu, a którego Bóg „dotknął” geniuszem. Pisał on do Ojca Świętego Pawła III, dedykując mu dzieło O obrotach sfer niebieskich, że astronomia jest sztuką bardziej Bożą, niż ludzką.
Wysyłając do Ojca Świętego Pawła VI depeszę, w której dziękujemy mu za list przesłany do Narodu w związku z dzisiejszą rocznicą, przytoczyliśmy w niej te same słowa, jakie Kopernik skierował do Pawła III. Pragniemy bowiem, aby Paweł VI, dziękując razem z nami Bogu za geniusz naszego rodaka, ujrzał również jego duchowość.
Wybraliśmy dziś Mszę Świętą o Wniebowzięci, aby patrzeć na największą Gwiazdę, obleczoną w Słońce – Maryję. Bóg wyznaczył Jej olbrzymie zadanie, ale Ona uważała się tylko za Służebnicę Pańską. Maryja uczy nas swoim przykładem, iż życie każdego człowieka jest zamierzone przez Boga, jest własnością i wielkim darem Ojca Niebieskiego. Uczy nas, że trzeba być wdzięcznym Bogu za wszystko, czym ubogaca życie ludzi wielkich i małych.
Dwa pomniki
Przed 500 laty otworzyły się na świat oczy niemowlęcia, które miały oglądać dziwy Boże w przestworzach. Aby uczcić pamięć wielkiego naszego rodaka i syna całej ludzkości, Mikołaja Kopernika, dzieci Warszawy i Polski złożyły dziś rano wiązankę biało-czerwonych kwiatów u stóp jego pomnika, a drugą – taką samą – u stóp Chrystusa, który u cokołu kościoła Świętego Krzyża woła do Stolicy i Narodu: Sursum corda!
Dlaczego połączyliśmy ten wymowny znak w jednym akcie hołdu? Wystarczy przypomnieć wspólne losy tych dwóch warszawskich pomników – Kopernika i Chrystusa. Zrodziła je wdzięczność dla syna polskiej ziemi, który jest naszą dumą, który oczy ludzkości oderwał od Ziemi i skierował ku Słońcu. Zrodziła je wdzięczność dla Tego, który jest naszą Mocą – dla Chrystusa wołającego po wsze czasy: Sursum corda! Tę myśl Narodu dobrze odczytała nienawiść okupantów, dlatego obydwa pomniki razem wywieziono ze Stolicy, gdzieś pod Nysę. Tam je po wojnie odnaleziono i stamtąd rozpoczął się ich pochód powrotny. Zapisali kronikarze tych przełomowych dni, że na jednej platformie wieziono do Warszawy – „obywatela Kopernika i Pana Chrystusa Króla”. Tak opiewa dokument zezwalający na przywiezienie pomników do Stolicy. Stolica zapragnęła mieć znowu w swoim sercu syna polskiego Narodu – Mikołaja, który jest jego dumą; zapragnęła również widzieć na frontonie krzyża Świętokrzyskiego – Syna Bożego, który jest Mocą Narodu.
Pomnik Mikołaja Kopernika, Warszawa
Ojciec Święty Paweł VI w liście skierowanym do Prymasa Polski z okazji 500-lecia urodzin Kopernika napisał, że istnieje przedziwne powiązanie prawdy odsłonionej przez umysł ludzi i prawdy Bożej, nauki i wiary, nauka bowiem czerpie z mocy Bożej. Prawdy, które ustali nauka, i te, które objawił Chrystus – to są wszystko prawdy Boże. Dlatego między nauką i wiara jest przedziwna harmonia i zgodność. Wyznanie tej zgodności można było dostrzec na platformie wiozącej spod Nysy do Warszawy obydwa pomniki – Kopernika i Chrystusa. Bo Stolicy potrzeba i nauki, i wiary, zaślubionych sobie wzajemnie.
Kronikarz tych czasów pisze, że Kopernik i Chrystus przez Częstochowę „wracali” spod Nysy do Warszawy. Od Częstochowy powrót zamienił się w manifestacyjny pochód. Ustawiano bramy triumfalne, zasypywano pomniki kwiatami. Na spotkanie „Powracających” wychodziły całe rzesze ludzi, delegacje i procesje. Bo wracał do Stolicy syn Narodu – Kopernik, który jest jego dumą, i Syn Boży – Chrystus, który jest jego Mocą.
Sens odkrycia Kopernika
Wszyscy pragniemy patrzeć w Niebo dlatego, że syn Narodu ukazał Ziemi jej drogi wokół Słońca, a Syn Boży narodził się z niewiasty obleczonej w Słońce: „znak wielki ukazał się na Niebie” (Ap 12,1).
Potężny znak Słońca urzekał Kopernika.
Potężny znak Niewiasty obleczonej w Słońce urzeka wszystkie dzieci Boże.
Stanisław Szukalski, «Pomnik Kopernika», 1973
Tam, w Słońcu, gdzie Bóg założył swój Tron – in sole posuit tabernaculum suum (Ps 19,5) – spotykają się wszystkie tęsknoty myśli ludzkiej i serca, rozumu i wiary. I wspólnie „oglądają” Tron Boży i Niewiastę obleczoną w Słońce, bo ona ogarnęła Boga, Słońce Sprawiedliwości.
Przedziwnie nam się to łączy w sposób naturalny, zwykły, bez naciągania. Kopernikowi zawdzięczamy tę prawdę, że Ziemia, z całym swoim bogactwem, ma krążyć wokół Słońca, ciążyć ku niemu i odbywać pracowite „pielgrzymki” po orbicie układu heliocentrycznego. Odkrycie to ma głębokie znaczenie humanistyczne i teologiczne dla całej rodziny ludzkiej. Kopernik nauczył nas podnosić oczy, utkwione w Ziemię – ku Słońcu. Pomógł ludzkości zapatrzonej w Ziemię, zagrożonej myśleniem materialistycznym, wznosić oczy ku Niebu. Jak gdyby wołał: DO wyższych rzeczy jesteśmy stworzeni! To nie w Ziemię mamy wbijać oczy, to nie wokół Ziemi wszystko się kręci, ale Ziemia obraca się wokół Słońca i wszyscy mieszkańcy Ziemi maja patrzeć w Słońce Boże. Dlatego słusznie możemy powiedzieć, że Kopernik „poniżył Ziemię, wywyższył człowieka”.
A przecież tego właśnie uczył Chrystus: patrzeć w Niebo, w Słońce, gdzie jest Sol Iustitiæ – Christus Deus noster; gdzie jest „niewiasta obleczona w Słońce, Księżyc pod Jej stopami, a nad jej głową wieniec z gwiazd dwunastu…” (Ap 12,1). Syn Narodu przez swoje odkrycie skierował oczy dzieci Narodu i całej ludzkości – ku Słońcu. Syn Boży stając się człowiekiem, skierował oczy wygnańców, synów Ewy – ku Niebu, na którym realnym znakiem wielkiej dobroci Ojca jest właśnie „Niewiasta obleczona w Słońce”. Jest to największe wywyższenie człowieka i człowieczeństwa.
Sursum corda!
Czytaliśmy przed chwilą urywek wizji apokaliptycznej, w której Jan widzi „znak wielki na Niebie” – Niewiastę rodzącą. Oto smok czyha na Jej Dziecię, aby je pożreć. Tak czyha i w dziejach ludzkości, tak czyhał na Krakowskim Przedmieściu… Smok straszliwy, który nie mógł porwać Dziecięcia Maryi, wyrwał z serca Stolicy posąg Chrystusa, aby nie wołał do Narodu: Sursum corda! Lecz Bóg jest mocniejszy, aniżeli smok. Zachował Niewiastę rodzącą na pustyni, a Syna Jej wyniósł do swojego Tronu, bo taka jest Jego wola. Syn Boży ma być w sercu rodziny ludzkiej, a my pragniemy, aby był także w sercu Stolicy.
Chrystus na cokole kościoła Świętego Krzyża patrzy w kierunku pl. Zamkowego i katedry, a oczy Kopernika, jak urzeczone Jego programem – Sursum corda! – śledzą za Nim. Bo wyśledziły już – jak pisaliśmy do Pawła VI słowami Kopernika, skierowanymi do Pawła III – że wiedza o Niebie jest bardziej Boża, aniżeli ludzka.
Prymas Stefan Wyszyński w kościele pw. św. Krzyża w Warszawie, fot. swKrzyz.pl
Jubileusz 500-lecia Mikołaja Kopernika jest dla naszego Narodu sposobnością do głębokiej refleksji na temat dziwnego powiązania Ziemi i Nieba, spraw ludzkich i Bożych, wiedzy i wiary. I tak pragniemy przeżywać kopernikowski Rok Jubileuszowy. Niech te skromne słowa będą dla nas natchnieniem.
Córy Warszawy i Polski, które wróciłyście od pomników syna Narodu i Syna Bożego! Dziękujemy Wam za symboliczne naręcza biało-czerwonych kwiatów, złożone u stóp obu pomników. Wyraziliście nimi swoje pragnienie, aby po stopniach wiedzy, choćby przez cierpienie, jak mówi papież, – bo rzetelna nauka musi kosztować – iść za Chrystusem przed Tron Ojca, przy którym stoi „Niewiasta obleczona w Słońce”.
+ Stefan Kardynał Wyszyński, Prymas Polski
Warszawa, 19 lutego 1973 r.
Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej,
Do Ciebie, Panie, bije ten głos,
Skarga to straszna, jęk to ostatni,
Od takich modłów bieleje włos.
My już bez skargi nie znamy śpiewu,
Wieniec cierniowy wrósł w naszą skroń,
Wiecznie, jak pomnik Twojego gniewu,
Sterczy ku Tobie błagalna dłoń…
Kornel Ujejski, Chorał (1847)
Homilia wygłoszona w warszawskim kościele św. Krzyża 27 stycznia 1963 r. miała w zamierzeniu prymasa Stefana Wyszyńskiego być nie tylko przypomnieniem zrywu Powstania Styczniowego, którego 100. rocznicę właśnie obchodzono. Kazanie stanowiło także mocną polemiką z tezami szkoły historycznej, krytycznej wobec polskich powstań XIX i XX stulecia. Za ich kontynuację prymas uznawał artykuł Stanisława Stommy Z kurzem krwi bratniej, który kilka dni wcześniej ukazał się na łamach „Tygodnika Powszechnego”.
Wspomniany artykuł Stanisława Stommy opublikowano na pierwszej stronie styczniowego numeru tygodnika. Jego tytuł odwoływał się do znanego wiersza Kornela Ujejskiego, zaś jego treść raz jeszcze – w stulecie Powstania Styczniowego – stawiała pytanie: „bić się czy nie bić”? Czy zryw 1863 r., tak samo, jak wszystkie pozostałe okresu zaborów, był słuszny? I czy warto wywoływać powstanie w sytuacji, gdy nie ma najmniejszych szans na jego powodzenie?
Kompleks antyrosyjski?
Autor – prawnik i znany katolicki publicysta, związany wcześniej z wileńskim „Słowem”, a wówczas z „Tygodnikiem Powszechnym”, do tego jeszcze poseł na Sejm PRL – brał w obronę margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, szefa rządu Królestwa Polskiego, którego reformy i dążenia do autonomii przedkładał ponad wysiłek powstańczy. Stomma przekonywał, że w sytuacji, gdy powstanie było źle przygotowane, koniunktura międzynarodowa niekorzystna, a do głosu doszli ludzie oraz środowiska radykalne i nieodpowiedzialne, to przedsięwzięcie musiało skończyć się tragedią. I udowadniał, że skutki Powstania Styczniowego 1863 r. to nie tylko straty ludzkie i represje, ale także paradoksalnie wzmocnienie sojuszu państw zaborczych, które jeszcze osłabiało żywioł polski pod swoim panowaniem.
«Tygodnik Powszechny» 1963, 3
Zdaniem Stommy o wybuchu powstania zadecydował „kompleks antyrosyjski”, który prowadzi Polaków od klęski do klęski. A przecież, zdaniem autora, to właśnie Rosja była „zaborcą najmniej wrogim”.
I chyba to sformułowanie o „kompleksie” najbardziej dotknęło prymasa Stefana Wyszyńskiego (skądinąd dobrego znajomego i powiernika Stommy), który podczas Mszy Świętej 27 stycznia tłumaczył, że powstania nie wywołał 100 lat wcześniej jakiś „kompleks”, tylko umiłowanie wolności Polaków: „kompleks jest czymś chorobliwym, podczas gdy my mieliśmy zdrowe dążenie do wolności, pogwałconej i odebranej nam. I mniejsza z tym, kto ją nam odbierał i jakim językiem mówił; ważne jest, że gwałcił prawo Narodu do wolności”.
Całujemy drogi ich bitew
Prymas Tysiąclecia w kazaniu w kościele św. Krzyża podjął polemikę niejako z całą antyinsurekcyjną szkołą historyczną, za przedstawiciela której uważał Stanisława Stommę. Tłumaczył, że co prawda „powstania nie były na ogół dziełami udanymi, były natomiast budzeniem zasypiającego ducha narodu, by powstał i żył”. I dziękował powstańcom 1863 r.: „[…] z głęboką czcią klękamy na śladach krwi naszych braci, którzy nie zawahali się oddać jej, abyśmy żyć mogli. Z głęboką czcią całujemy drogi ich bitew, na których ofiarność zda się w beznadziejny sposób walczyła o niewątpliwe prawo wolności”.
Prymas Stefan Wyszyński w kościele pw. św. Krzyża w Warszawie, fot. swKrzyz.pl
Co ciekawe, prymas Wyszyński przywoływał w homilii myśl narodowej demokracji i jej przywódcy Romana Dmowskiego mówiąc o pisarzach „którzy będą nam pisali najrozmaitsze «myśli nowoczesnych Polaków», pogłębiając w nas nurt wspólnoty narodowej. Nie zapomnijmy, że ten nurt wyrósł z oparów krwi synów polskiej ziemi, padających solidarnie ze wszystkich warstw, niezależnie od klas”. To także był element polemiki ze Stommą, który w swoim artykule cytował właśnie Dmowskiego twierdzącego, że – biorąc pod uwagę wiek przywódców insurekcji – „powstanie 1863 r. narzuciły Polsce dzieci”. Po latach ten sam Stomma był skłonny podtrzymać swoje tezy w kontekście refleksji endeckiej mówiąc: „Zgadzam się w pełni z Dmowskim, że psychika powstaniowa stanowiła i stanowi groźną dewiację polskiego instynktu narodowego. Prowadzi ona do wyłączania racjonalnego politycznego myślenia, zastępując je nieobliczalną improwizacją” (S. Stomma Trudne lekcje historii, Kraków 1998).
Jak ptak w klatce
Głośna homilia Prymasa Tysiąclecia nie była jedynym głosem polemicznym odnoszącym się do artykułu Stanisława Stommy. Ówczesne „Życie Warszawy” piórem Jana Górskiego krytykowało Z kurzem krwi bratniej z pozycji marksistowskich, a prof. Konstanty Grzybowski w „Życiu Literackim” przedkładał zalety polityki ugodowej w Austro-Węgrzech nad kolaborację z caratem. Głos w tej sprawie zabrali także inni redaktorzy „Tygodnika Powszechnego”, w tym Jacek Woźniakowski. A współtwórca gazety, zawsze wierny doktrynie politycznego realizmu Stefan Kisielewski, czyli słynny Kisiel, zadeklarował wprost: „Artykuł mnie zachwycił, podpisuję się rękami i nogami. […] Stomma ma umysłowość par excellence polityczną, toteż nawet o wypadkach historycznych mówić musi z punktu widzenia ich korzyści czy szkodliwości dla interesów narodu wówczas. A Powstanie Styczniowe przyniosło skutki katastrofalne na lat 50: utrwaliwszy w mózgach polityków carskich tezę, że z Polakami postępować można tylko z pomocą gwałtu i przemocy, wywołało okrutny terror, pauperyzację polityczną i ekonomiczną (skutki jej czuje się w Królestwie do dziś dzień)” (S. Kisielewski, Lata pozłacane, lata szare, Kraków 1989).
Stanisław Stomma na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, fot. Muzeum KUL
Artykuł Stanisława Stommy został przedrukowany przez „Tygodnik Powszechny” raz wtóry w 145. rocznicę Powstania Styczniowego w 2008 r., znów budząc emocje i polemiki. Co jakiś czas przypomina się także homilię prymasa Stefana Wyszyńskiego. Najczęściej chyba cytowany jest jej fragment o ptaku: „Przyglądaliście się może kiedy ptakowi, jak tłucze się w klatce? Wszystkie pierze z piersi swej wybija… Zimny obserwator, patrzący na to, może powiedzieć: głupi ptak! Chociaż lepiej by po prostu otworzył drzwiczki i wypuścił «głupiego ptaka» na wolność. Chyba nie można mówić: «głupi ptak», trzeba raczej powiedzieć: on się rwie w światy! — I każdy kto uczciwy, ułatwi mu to”.
Artykuł został opracowany m.in. z wykorzystaniem «Pism wybranych» Stanisława Stommy (Kraków 2018) oraz książki Radosława Ptaszyńskiego «Stommizm. Biografia polityczna Stanisława Stommy» (Kraków 2019).
W 160. rocznicę powstania styczniowego przypominamy homilię, wygłoszoną przez prymasa Stefana Wyszyńskiego w kościele pw. św. Krzyża w 100-lecie zrywu 1863 r. Wystąpienie prymasa było hołdem dla powstańców, ale także swoistą polemiką ze szkołą historyczną zdystansowaną wobec polskich insurekcji.
Podczas Mszy Świętej przed chwilą odprawionej, uderzyły nas słowa? pokrzepiające: Dextera Domini fecit virtutem… — „Prawica Pańska moc uczyniła. Prawica Pańska wywyższyła mnie. Nie umrę, ale żyć będę i będę opowiadać dzieła Pańskie!”
Nasz milczący hołd…
Życie człowieka, podobnie jak życie Narodu, składa się z całego szeregu czynów, działań, myśli, słów, posunięć — udanych lub nieudanych, szczęśliwych lub nieszczęśliwych. Można je oceniać, jakkolwiek każdy, kto roztropny, nie spieszy się nigdy z sądem o człowieku ani o Narodzie. Dokąd życie biegnie, mogą w nim być jeszcze różne zdarzenia i czyny. Dobry Bóg, wielce wyrozumiały dla ludzi, przykazuje każdemu: „Mnie zostaw sąd, Ja Pan…” I chociaż mamy prawo do ocen historycznych ludzi, którzy odeszli, to jednak nigdy nie zaszkodzą: roztropność, rozwaga, umiar i oszczędność.
A cóż dopiero, gody chodzi o życie Narodu, który nadal żyje, którego bieg dziejowy ciągle się rozwija i który może spoglądać wstecz na swoją przeszłość, aby z niej wyprowadzać wnioski dla przyszłości! Ostateczna ocena jego wartości, dziejowej użyteczności i miejsca w rodzinie narodów, należy tylko do Boga, Nieśmiertelnego Króla Wieków. To On ustanowił narody i przez Syna swojego posłał do nich Apostołów, aby nauczali i chrzcili wszystkie narody, aż do momentu, kiedy Sam przyjdzie sądzić żywych i umarłych jako Najlepszy, bo Najmiłosierniejszy Zbawca, a nie sędzia ludzi i narodów!
Prymas Stefan Wyszyński w kościele pw. św. Krzyża w Warszawie, fot. swKrzyz.pl
Dlatego też, Dzieci Najmilsze, gdy stajemy dziś przed Wami z żywym świadectwem żywotności Narodu, po upływie stu lat od zdarzeń, które miały miejsce na terenie tej świątyni, tej ulicy, tego miasta i tego kraju, jesteśmy raczej skłonni do milczenia, aniżeli do mówienia. Milczenie nasze jest zadumą i dowodem głębokiego, wewnętrznego hołdu, a może i przyznania się do wszystkich ludzi, których historia tak lub inaczej ocenia. Stawiamy sobie nawet pytanie: dobrze, a właściwie ja, gdybym żył i cierpiał w tamtych czasach, razem z moimi przodkami, jak ja bym się wtedy zachował? Czy mógłbym roztropnie milczeć i cierpieć? Czy mógłbym wszystko znieść spokojnie wówczas, gdy w życiu człowieka i Narodu budzą się nadzieje i pragnienia wolności? Gdy pragnienia te są wypowiadane tu, w Stolicy, wobec władców rozbiorczych potęg i gdy Naród słyszy krótką, okrutną odpowiedź: „Żadnych mrzonek”!? Dla cara wszystko, co kipiało w duszy Narodu, co było wołaniem o sprawiedliwość dziejową i o prawo wolności, było tylko… mrzonką!
O! biada Narodowi, który by w ten werdykt uwierzył, który by zaklasyfikował wszystkie, wzbierające w sercu i w myślach uczucia, do rzędu mrzonek! Biada narodowi, który by opuścił ręce bezwolnie i poddał je w brzęczące okowy kajdanów! O takim dopiero narodzie moglibyśmy myśleć może odważniej… Może bylibyśmy skłonniejsi do sądów bardziej potępiających albo też wstrzymalibyśmy się w milczeniu od wszelkich sądów, bo przecież potępiając przeszłość, potępialibyśmy samych siebie.
Ostrożność w ocenie
Wiemy z dziejów, że przed stu laty, w okresie 1862-1863, świątynia ta rozbrzmiewała modłami, pieśniami religijnymi i narodowymi. Lud Warszawy gromadził się w świątyniach, aby tutaj wypowiedzieć swoje żale i bóle, które już gdzie indziej nie mogły być wypowiedziane. Naród stał jak gdyby przed zamkniętą bramą, której żadnym kluczem otworzyć się nie dało. Do kogóż miał wołać, gdy uszy ludzkie były głuche? Trzeba było wołać do Boga Żywego. I Naród wołał!
Możemy rozmaicie oceniać – od strony narodowej, religijnej i teologicznej – wszystkie jęki udręczonej duszy narodu, ale potępiać nam ich nie wolno! My znamy treść naszych modlitw i wiemy, że w modlitwach wypowiada się człowiek, dziecię Boże – niekiedy może czysto dziecięco. Każda matka dobrze rozumie, co to jest płacz dziecka, czym są te nieartykułowane dźwięki wydobywające się z małych piersi wstrząsanych spazmatycznym płaczem. Wtedy się wzrusza, to na nią działa. I na nas działa spazmatyczny płacz narodu sprzed stu laty, odbijający się o sklepienia tej świątyni.
Może długo jeszcze wypadło czekać na odzew, ale ostatecznie po stu latach możemy powtórzyć słowa przytoczone na początku: „Prawica Pańska moc uczyniła, prawica Pańska wywyższyła mnie. Nie umrę, lecz żyć będę, i będę opowiadać dzieła Pańskie!”. Historyczny epizod 1863 r. możemy zsyntetyzować dopiero po stu latach, gdy stoimy tutaj jako naród żywy, gdy jeszcze jesteśmy, chociaż mocarze tego świata pragnęli, aby imię nasze wymazane było z ziemi żyjących; gdy pomimo wszystko… jesteśmy! (…) Może krew wówczas przelana, to, co szło „z kurzem krwi bratniej”, dopiero dziś, po dziesiątkach lat, miało wydać swój owoc, jak ziarno pszeniczne… Rzucone słotną jesienią do ziemi, dopiero po miesiącach mrozów, śnieżyc, wichrów i ulew wyzłaca się czasu żniwnego, ku radości żniwiarza. Idzie on i rzuca ziarno w ziemię, płacząc, ale wraca z radością, dźwigając naręcza snopów. O, w ocenie dziejowego procesu narodu, trzeba być ostrożnym, bo mamy do czynienia z żywym organizmem.
Co to jest Naród?
Niedawno wyczytałem zdanie, może na marginesie wspomnień tego stulecia, że najtrudniej jest określić zjawisko dziejowe, jakim jest Naród. Szczególnie Tobie, Droga Młodzieży, która zaczynasz bieg swego życia w ramach twego Narodu, może to trudno przychodzić. Nie jesteś jeszcze tak głęboko związana korzeniami swej duszy ze wszystkimi przeżyciami Narodu jak pokolenie twoich Rodziców. Wspominają oni tyle powstań: kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe, warszawskie i tyle, tyle zrywów, może nieudanych i pozornie nieprzynoszących rezultatów. Ale i w dziejach innych narodów powstania nie były na ogół dziełami udanymi, były natomiast budzeniem zasypiającego ducha narodu, by powstał i żył. Bo my wkładamy w dzieje Narodu wszystko, co dla nas najdroższe.
Możemy pytać, co to jest Ojczyzna, co to jest miłość ku Ojczyźnie. Możemy znajdować sto odpowiedzi politycznych, historycznych, kulturowych, socjologicznych, ekonomicznych i społecznych, zależnie od tego, jakimi oczyma na to patrzymy. Ale mnie się zdaje, najmilsze dzieci, że z Ojczyzną jest tak, jak ze złożonością organizmu ludzkiego. Człowieka nie można rozebrać na cząstki i powiedzieć: tu głowa, tu oczy, tu uszy, tu ręce, tu dłonie, tam nogi – a wszystko razem to człowiek. Człowiek bowiem to coś niesłychanie powiązanego, co przenika się wzajemnie. Przenikają się więc w nim moce ciała i duszy, energie fizyczne i duchowe, siły umysłu, woli i serca, najrozmaitsze człowiecze dążenia, zarówno osobiste, jak i społeczne, które wyprowadzają człowieka poza niego samego. Jest w człowieku cały splot najrozmaitszych stanów, przeżyć, właściwości i dążeń. Splot to przedziwny, w którym duch może nieraz opiera się ciału, chociaż wymaga, aby go niosło, i w którym ciało może się buntować przeciw duchowi, chociaż wie, że bez ducha staje się garstką popiołu.
To samo jest z narodem i jego duchowością, która jest czymś osadzonym w konkretnym terenie. Tak postanowił sam Bóg, który stworzył narodową formę bytowania, żądając, byśmy ją osłaniali. Są prawa i obowiązki narodowe, działania i osiągnięcia narodowe; tworzy się kultura narodowa, dzieje, tęsknoty i pragnienia rodzime, literatura, sztuka, poezja, malarstwo, rzeźba. Wszystkie te energie, właściwości i zrywy, zdążające do coraz lepszego urządzenia życia własnej Ojczyzny od strony duchowej i materialnej, są właściwie dopiero narodem. I nie można go pojmować ani w sposób czysto abstrakcyjny i idealny, ani w sposób czysto konkretny, realny i materialny, jakby naród był tylko bytem związanym pazurami z kawałkiem ziemi, chleba czy materii, bo nie samym duchem, i nie samym ciałem żyje naród.
Na naród składa się praca górników wydobywających czarny węgiel z głębokich pokładów ziemi, praca rolników rzucających w ziemię złociste ziarno, praca hutników, inżynierów, przemysłowców, a także praca myślicieli tworzących myśl narodową, artystów, pisarzy, poetów, muzyków, malarzy. Jakże ci ostatni muszą się natrudzić, aby ich dzieło miało w sobie wyraz kultury rodzimej, miejscowej, narodowej, aby dobrze siedziało w krajobrazie i przemawiało do duszy patrzących Polaków, jak do ich uszu przemawiają tęsknoty polskich wiatrów, poszumy lasów i śpiew ptasząt, który nigdzie tak nie smakuje, jak w ojczystej ziemi.
O, nie da się łatwo odpowiedzieć na pytanie, co to jest naród. I chociaż przykładałoby się do tego pojęcia miarkę socjologiczną, jak to się dziś niekiedy czyni, jeszcze odpowiedź nie będzie pełna. Aby dać dobrą odpowiedź, trzeba żyć w narodzie, trzeba żyć narodem, z narodu i dla narodu! Trzeba mieć poczucie przedziwnej wspólnoty duchowej, która wyrywa z naszej osobowości wszystko, co jest najbardziej indywidualne i własne, gotowa rzucić to na służbę swym braciom. Choćby ostatnią kroplę krwi! Choćby… „z kurzem krwi bratniej!”.
Należy o tym pamiętać, aby się nie dziwić ofiarnym duchom tych, którzy ubroczyli własną krwią – na szczęście, własną krwią! – drogi miast, ulic i zagonów polskich, we wszystkich powstaniach. Aż z krwi, którą użyźniano polskie zagony, wyrosła wolność w Ojczyźnie, której tak gorąco pragnęliśmy.
Czy powstanie się udało?
Powiedzą ludzie roztropni: ale powstanie się nie udało. Czy nie lepiej było żyć spokojnie w pracy organicznej, budować, naprawiać drogi, uprawiać ekonomię, rozwijać techniczne urządzenia, poprawiać ekonomiczny byt Narodu, spokojnie, cicho? Niewątpliwie, byli zwolennicy i takich kierunków. Wiemy, że i dzisiaj istnieją narody, które ustawiają to sobie za ideał. Osiągając ideał pragmatyczny, pozytywny, realny, dotykalny, „ideał pełnej misy chleba”, coś jednak przy tym zatracają, na jakimś odcinku ubożeją. Jesteśmy świadkami życia wielu narodów dostatnich, które zagubiają wrażliwość na swoje dzieje ojczyste, na przeżycia narodowe, na poczucie wspólnoty z narodem. O! nie samym chlebem żyje człowiek, i nie samym chlebem żyje Naród, ale wszelkim słowem, które pochodzi z ust Bożych. I chociaż dłonie przyłożone są do pługa, to jednak człowiek musi pamiętać, że gdy nogi jego brodzą w ziemi rodzimej, głowa wznosi się wysoko, a serce wyrywa się do czegoś jeszcze więcej… Najbardziej smutnymi narodami są te, którym postawiono za ideał li tylko dążenia i cele materialne. Najbardziej zubożonymi i niewolniczo przytrzymanymi za skrzydła ducha są takie narody, które postawiły sobie zbyt wąski ideał. Jest to przeciwne naturze człowieka, która jest bardzo wszechstronna; jest to przeciwko duchowości człowieka, któremu skrzydła wyrastają, nie tylko na plecach!…
Przyczyna powstania
Wyczytałem ostatnio przedziwne zdanie: ktoś, zastanawiając się, dlaczego powstanie wybuchło w Królestwie Kongresowym, a nie w Wielkopolsce czy też Małopolsce, odpowiada sobie, że byliśmy podobno owładnięci „kompleksem antyrosyjskim”?! Z tym wiązało się całe jego dalsze rozumowanie. Wydaje mi się, że nie ma nic bardziej nieprawdziwego, pomijając już, że historycznie nie jest to prawdą, jakoby powstanie wybuchło tylko tutaj. Ono było właściwie wszędzie, ono było w duszy każdego niemal Polaka, żyjącego w granicach trzech kordonów. A wynikało to nie z takiego czy innego kompleksu, bo kompleks jest czymś chorobliwym, podczas gdy my mieliśmy zdrowe dążenie do wolności, pogwałconej i odebranej nam. I mniejsza z tym, kto ją nam odbierał i jakim językiem mówił; ważne jest, że gwałcił prawo Narodu do wolności. Nie o kompleks więc idzie, nie o schorzenie psychiczne, które jakoby przeszkadzało Narodowi działać i decydować w sposób wolny. Szło o poczucie pogwałconego prawa Narodu do samostanowienia o sobie i do decydowania o swej wolności, w której rozmieszcza się w sposób wolny i samodzielny prawa i wzajemne obowiązki współżyjących ze sobą warstw narodowych. Chyba o to chodziło, a nie o jakiś kompleks!?
Gdy człowiek czy Naród czuje się na jakimkolwiek odcinku związany i skrępowany, gdy czuje, że nie ma już wolności opinii, wolności zdania, wolności kultury, wolności pracy, ale wszystko wzięte jest w jakieś łańcuchy i klamry, wszystko skrępowane jak stalowymi gorsetami, wtedy nie potrzeba kompleksów. Wystarczy być tylko przyzwoitym człowiekiem, mieć poczucie humoru i osobistej godności, aby się przeciwko takiej niewoli burzyć, szukając środków i sposobów wydobycia się z niej.
Czyż możecie się dziwić wolnemu ptakowi?
Przyglądaliście się może kiedy ptakowi, jak tłucze się w klatce? Wszystkie pierze z piersi swej wybija… Zimny obserwator, patrzący na to, może powiedzieć: głupi ptak! Chociaż lepiej by po prostu otworzył drzwiczki i wypuścił „głupiego ptaka” na wolność, Chyba nie można mówić: głupi ptak, trzeba raczej (powiedzieć: on się rwie w światy! — I każdy 'kto uczciwy, ułatwi mu to.
Któż się może dziwić, że o klatkę w Polsce ustawioną, rozbijały się piersi „polskich ptaków”, aż pióra leciały, rany pozostawiając?!! Wytłumaczcie ptakowi, aby się niepotrzebnie nie obijał o druty, bo ich nie przezwycięży!… Nawet ptakowi, który nie ma przecież ani rozumu, ani rozeznania i powiązania swoich dążeń z dążeniami innych ptaków, tego nie wytłumaczysz. A chciałbyś to wytłumaczyć istocie rozumnej i wolnej?! O, żadną miarą nie da się tego wytłumaczyć! Zamiast to czynić, lepiej klatkę otworzyć, i dać możność skrzydłom, 'by rozwijały się w lotach, i piersiom — by (potężniały, jak tego wymaga własne zadanie i przeznaczenie człowieka czy Narodu.?
Prawo do wolności
Ktokolwiek będzie w granicach jakiegokolwiek Narodu ustawiał klatki, będzie wrogiem! Będzie budził opór i rewolucjonizował ducha od wewnątrz, w głębi osobowości człowieka, który jest powołany do wolności myślenia, do wolności chcenia, wolności miłowania i do wolności działania. Na to rady nie ma! Przekonały się o tym po wiekach rodziny ludów i narodów, bo mądrość kodeksów międzynarodowych zmierza obecnie do tego, aby rozszerzać wolność ludów i narodów. I nie dziwimy się temu, że w ostatnich latach na „Czarnym Lądzie” powstało kilkadziesiąt wolnych państw. Uznajemy to i rozumiemy, chociaż mamy wątpliwości, czy ludzie są już przygotowani do chodzenia o własnych siłach.
Droga Matko, twój maleńki synek nie zawsze jest już przygotowany do chodzenia, gdy zrywa się i na krzywych nóżkach zaczyna chodzić, pomagając sobie rączkami. Czy ty mu przeszkadzasz? Śmiejesz się z radości, że już się podrywa do samodzielnego chodzenia. Nieraz upadnie, skaleczy się, popłacze, ale chodzić się nauczy. Tak jest i z tymi narodami, które na naszych oczach powstały do samodzielnego bytu państwowego. My ich rozumiemy, o jak my ich dobrze rozumiemy!… Jeżeli uznajemy prawo czarnych ludów do samostanowienia o sobie, do wolności, to cóż dziwić się starym narodom, jakim był przed stu laty Naród Polski, że chciał chodzić o własnych siłach, a nie na bagnetach obcych mocarstw!
Młodzież poszła w lasy, bo ją chciano wcielić do obcych armii. Nic dziwnego! My na to nieraz patrzyliśmy, nie potępiając młodzieży, która za czasów okupacji hitlerowskiej (też poszła w lasy, chociaż do beznadziejnej walki. Nie potępiamy młodzieży, która na ulicach
Stolicy, z butelkami benzyny rzucała się na tanki hitlerowskie. A Wy chcielibyście potępiać tych, co przed stu laty walczyli, jak umieli i czym mogli?! Jestem przekonany, że oni nie widzieli przed sobą wroga, nie widzieli Moskala, Niemca, czy Austriaka, oni widzieli wolność i pragnęli wolności. Nie kierowali się nienawiścią, lecz raczej miłością wielkiej upragnionej Sprawy — Wolności. Ta była ich prawem i obowiązkiem. Musieli o nią walczyć!
Tak wygląda prawda historyczna o przeszłości, której na imię „Sto lat”. Możemy o niej raz jeszcze powtórzyć: „Prawica Pańska moc okazała, Prawica Pańska wywyższyła mnie”. W czym się objawiła ta moc? Właśnie w tym, że Bóg, Twórca narodów, wszczepił w dusze dzieci?
Narodu pragnienie walki o własną wolność. Non moriar, sed vivam – „Nie umrę lecz żyć będę, i będę opowiadać dzieła Pańskie!”.
To tak bardzo syntetycznie, Dzieci Najmilsze! Nie jestem historykiem, ale też nie wszystkim historykom wierzę, bo chociaż historia to magistra vitæ, ale nie wszyscy historycy są nauczycielami życia. Można ich czytać, ale własny zmysł rodzimy i narodowy każe mi myśleć samodzielnie nawet wtedy, gdy przewracam foliały prac historyków.
Znaczenie powstania
Czy powstanie miało jakieś znaczenie? Niedawno przecież, bo przed kilkoma miesiącami, my, biskupi polscy, rozmawialiśmy z człowiekiem wychowanym w ziemi włoskiej, dziś — papieżem. Snuł wspomnienia ze swojej młodzieńczej przeszłości. Do wspomnień tych zaliczył aktualny dziś fragment z dziejów naszego Narodu. Oto jego ziomek z Bergamo — jak się tam mówi Bergamasco — Francesco Nullo, zasłyszał, że gdzieś tam Naród walczy o swoją wolność. Co czyni? Rzuca piękną Italię i biegnie na daleką północ. Co go tu niesie? To samo umiłowanie wolności, o którą młodzież walczyła w Warszawie i na setkach pól bitew.
Opowiada papież: „W moim domu rodzinnym sędziwa osoba wspominała człowieka, mojego rodaka, który poszedł walczyć za waszą wolność, tę wolność, za którą wasz Naród tak zawsze wytrwale walczył, i którą po latach odzyskał. Wasza wolna Ojczyzna wystawiła mojemu rodakowi pomnik, jak to widać za ziemiach, po wiekach odzyskanych, we Wrocławiu”.
Tak mówił papież, syn ziemi włoskiej, do biskupów polskich. Pomyślcie, Drodzy Moi, my tu w Warszawie będziemy się zastanawiali, czy powstanie miało dla Narodu znaczenie, jeśli dla starego Włocha, który dziś rządzi Kościołem pod imieniem Jana XXIII, same wspomnienia były wstrząsającym przeżyciem! On żył obrazami i ideałami swej młodzieńczej przeszłości. Kształtowały w nim poczucie wielkiej wagi praw narodu i narodów do wolności, którym dzisiaj, w duchu pokoju, służy. A więc nawet dla ludzi obcych nam językiem i krwią, Powstanie Styczniowe miało olbrzymie, wstrząsające znaczenie.
A dla nas? Zdaje się, Najmilsi, że ten zryw polityczny, połączony ze zrywem społecznym, jedno dał w rezultacie, to mianowicie, że walczyli wówczas prawie wszyscy. W szeregach powstańczych widzieliśmy nie tylko ziemian, których z takim upodobaniem przedstawia Artur Grottger, nie tylko mieszczan, widzieliśmy robotników, rzemieślników, chłopów — kosynierów, widzieliśmy przedstawicieli wszystkich warstw Narodu. Zdaje się, że to powstanie było jak najbardziej narodowe, że właśnie „z kurzem krwi bratniej” wyrastał w polskiej ziemi, z otwartych przez bagnety piersi, kwiat wspólnoty narodowej. To znaczy bardzo wiele!
Przyjdą potem ludzie, przyjdą pisarze, którzy będą nam pisali najrozmaitsze „myśli nowoczesnych Polaków”, pogłębiając w nas nurt wspólnoty narodowej. Nie zapomnijmy, że ten nurt wyrósł z oparów krwi synów polskiej ziemi, padających solidarnie ze wszystkich warstw, niezależnie od klas. Bo Naród, Najmilsi, umacnia się nie podziałem na klasy, ale jedną wspólną miłością wszystkich synów tej ziemi do Matki Ojczyzny, która nas karmi własną ą piersią, a którą my niekiedy mamy obowiązek karmić… własną krwią!!!
A więc i to miało znaczenie, chociaż powstanie było podobno przegrane. Było przegrane, jak „przegrany” jest rolnik, który z pustymi miechami wraca do zagrody, gdy wysiał złote ziarno… A jednak wraca spokojnie, bo rozpoczęła się jakaś wielka praca…
Zdaje się, że to nieudane powstanie oddało wielką przysługę wszystkim trzem zaborom, bo rozpoczęła się praca myśli polskiej, która przekroczyła kordony i podała ręce tym, co w Warszawie, w Poznaniu i w Krakowie, i tym co gdzieś daleko na Litwie i na Rusi. Powiązała ich wszystkich i zaczęła się wspólna praca. Na szczęście Bóg, z tego „kurzu krwi bratniej”, powołał później synów, którzy w powieści, zwłaszcza historycznej, jak Kraszewski czy Sienkiewicz, czerpali natchnienie z nieudanych powstań. Przez twórczość budzili w Narodzie ambicje i miłość do tej „nieudanej” podobno Ojczyzny. Budzili szacunek i przygotowywali Naród do zrywu wolności, który przeżyliśmy po pierwszej wojnie światowej.
Chyba pierwszym „generałem”, mobilizującym naszą młodzież do walk o wolność, był hetman bez buławy, Henryk Sienkiewicz. Skąd czerpał natchnienie? Z tego samego źródła, z którego poiła się miłością ku naszej Ojczyźnie dusza Jana XXIII.
Takich niedotykalnych osiągnięć i zwycięstw można by wyliczyć wiele. Ale rzecz pewna, że Naród bez tego zrywu, okupionego krwią, nie ostałby się w bismarckowskiej polityce Kulturkampf. Nie oparłby się germanizacji i rusyfikacji. Przed tym etapem, który dla umęczonego Narodu był jedną z najcięższych prób, trzeba było ofiar. Te ofiary padły i wydały swój owoc, bo obudziło się sumienie Narodu.
My bardzo często robimy nad trumną rachunek sumienia. I naród polski nad trumną powstańców 1863 r. zrobił rachunek sumienia. Był on dla nas zbawczy! Sądźcie, co chcecie, ale bądźcie, Najmilsi, ostrożni, miejcie poczucie, że Naród to nie jest jedna lub druga kartka, to nie jest jedna lub druga żyła. Naród to splątanie, powiązanie niesłychanie bogate najrozmaitszych właściwości i nurtów duchowych, których rozparcelować się nie da. Jeśli wybitnemu lekarzowi fizjologowi nie da się tak rozparcelować człowieka, by wszystko o nim wiedział, to jeszcze bardziej skomplikowany jest organizm Narodu! Jak różne siły składają się na jego istnienie, prace, działanie i historyczne osiągnięcia!
Gloria victis
Dlatego z głęboką czcią klękamy na śladach krwi naszych braci, którzy nie zawahali się oddać jej, abyśmy żyć mogli. Z głęboką czcią całujemy drogi ich bitew, na których ofiarność zda się w beznadziejny sposób walczyła o niewątpliwe prawo wolności. I nie car miał rację, gdy na Zamku Warszawskim opowiadał butnie: „Porzućcie wszelkie sny!” – tylko właśnie ci, co padali, obejmując miłośnie otwartą piersią ukrzyżowaną pierś Matki-Polki. Tylko oni mieli rację! A my po stu latach wiemy to jeszcze lepiej.
Wznosząc więc nasze uczucia i myśli ku Bogu ludzi i narodów, powtórzmy nasze polskie Te Deum: Dextera Domini, fecit virtutem, dextera Domini exaltavit me. Non moriar, sed vivam, et narrabo opera Domini.
Amen.
+ Stefan kardynał Wyszyński, Prymas Polski
Kościół pw. św. Krzyża, Warszawa, 27 stycznia 1963 r.
Belgijskie Banneux to niewielka miasteczko położona niedaleko Liège, w pobliżu granicy niemieckiej. 90 lat temu miały tu miejsce objawienia Maryi, która ukazała się 11-letniej Mariette Beco. Banneux odwiedził także papież Jan Paweł II w maju 1985 r. podczas pielgrzymki do Belgii.
Niesamowite zdarzenia w Banneux miały swój początek 15 stycznia 1933 r. W zimowy niedzielny wieczór mała Mariette właśnie była z mamą w kuchni i spoglądała przez okno czekając na młodszego brata. W pewnym momencie w ogrodzie zauważyła kobietę, która pomimo zimna była boso, ubrana tylko w zwiewną białą suknię, przepasaną niebieską szarfą. Na głowie miała biały welon, a w ręku trzymała różaniec. Kobieta nie wyglądała na zmarzniętą. Unosiła się nad ziemią na obłoku, Mariette zauważyła także, że spod sukni wystawała bosa stopa ze złotą różą.
Pozdrowienie anielskie
Dziewczynka najpierw myślała, że wszystko jej się tylko wydaje, ale ponownie podeszła do okna i sprawdziła, Kobieta nadal tam była i uśmiechała się do niej. Mariette wzięła do ręki różaniec i zaczęła odmawiać Pozdrowienie anielskie. Kiedy patrzyła na kobietę widziała, że jej wargi także się poruszają – Maryja modliła się razem z nią.
Mariette opowiedziała o tym matce, ale ta nie uwierzyła jej. Rodzina Beco bynajmniej nie była przesadnie religijna. Rzadko widywano ją w kościele, a Mariette – najstarsza z siedmiorga rodzeństwa, nie wyróżniała się jakoś szczególnie, w każdym razie rodzice nie dbali o jej religijne wychowanie. Jedenastolatka jednak miała na swoim stoliczku wizerunek Matki Bożej i czasami przed snem modliła się różańcem, który kiedyś przypadkiem znalazła na drodze wiodącej do szkoły.
Następnego dnia miejscowy ksiądz Louis Jamin, ujrzał zdziwiony Mariette na porannej Mszy św. w kościele. Mariette pojawiła się także na lekcji religii. Zaintrygowany – dziewczynka nie pojawiała się bowiem w kościele zbyt często – począł wypytywać Mariette. Ta zwierzyła się mu z objawień dnia poprzedniego. Mimo wątpliwości – wypytywał szczegółowo dziewczynkę, podejrzewając autosugestię w rezultacie zasłyszanych opowieści o objawieniach w Fatimie i niedawnych zdarzeniach w pobliskim Beauraing – kapłan zanotował świadectwo dziewczynki.
Dziewica Ubogich
18 stycznia podczas drugiego objawienia, Mariette uklękła w ogródku i zaczęła odmawiać Różaniec. Nagle uniosła ręce w górę. Ujrzała postać, która utrzymywała się nad ziemią na obłoku, wydawała się modlić razem z dziewczynką. Po chwili dziewczynka opuściła ogród i zaczęła oddalać się od domu idąc w górę lekko wznoszącej się ścieżki. Tłumaczyła potem, iż podążała za przywołującą ją Dziewicą. Dwukrotnie w trakcie marszu padała na kolana, na zmarzniętą o tej porze roku ziemię. Trzeci raz uklękła w pobliżu niewielkiego źródełka. Maryja poprosiła Mariette: „Włóż ręce do wody! To źródełko jest przeznaczone dla Mnie”. Po czym zniknęła.
Następnego wieczora Maryja znów się zjawiła w ogrodzie. Tym razem przekazała dziewczynce, że jest Dziewicą Ubogich. I znów poprowadziła Mariette do źródełka. Tam uśmiechając się powiedziała: „To źródło jest przeznaczone dla wszystkich narodów, dla ulżenia cierpiącym”. Dziewczynka podziękowała Maryi, po czym usłyszała słowa: „Będę się za Ciebie modlić”.
Kolejnego dnia Maryja powiedziała: „Chciałabym mieć tutaj kapliczkę”. Dziewica wyciągnęła dłonie i prawą ręką pobłogosławiła dziewczynkę.
Módl się nieustannie
Przez trzy kolejne tygodnie Matka Boża nie pojawiła się. Dopiero 11 lutego, gdy Mariette udała się do źródełka, usłyszała głos: „Przyniosę ulgę cierpiącym”. Jedenastolatka opowiedziała potem o wszystkim kapłanowi, a cztery dni później ponownie ujrzała Maryję, która powiedziała: „Wierz we Mnie, a ja będę wierzyć w Ciebie. Módl się nieustannie”. I, żegnając się, powierzyła dziewczynce sekret, który miał pozostać między nimi.
20 lutego, mimo śniegów, dziewczynka ponownie udała się na modlitwę do ogrodu. A zmierzając w stronę źródełka trzykrotnie upadała na kolana. Przy źródełku miało miejsce krótkie widzenie. Mariette niepocieszona wróciła z płaczem do domu. Powiedziała jedynie, że „Pani tak szybko odeszła”, wcześniej wielokrotnie jej powtarzając: „Kochane dziecko, usilnie się módl”.
Matka Boga
Ostatnie widzenie miało miejsce 2 marca. Przy trzeciej dziesiątce Różańca odmawianego co wieczór w ogrodzie, Mariette ujrzała Maryję po raz ostatni. Jaśniejąca Pani rzekła: „Jestem Matką Zbawiciela, Matką Boga. Módl się usilnie”. Maryja pożegnała się, tym razem ostatecznie.
Objawienia formalnie uznane zostały przez bp. Louisa-Josepha Kerkhofsa w 1949 r. Kościół uznał je za kontynuację objawień z Lourdes: tam została potwierdzona dogmatyczna prawda o Niepokalanym Poczęciu Matki Bożej, natomiast w Banneux najstarszy dogmat, że Maryja jest Matką Boga – Theotokos. Oczywiście spełniono życzenie Maryi i w Banneux stanęła kaplica objawień, powstało sanktuarium Matki Bożej Ubogich. Dziś znajduje się też tutaj m.in. kaplica św. Michała Archanioła i stacje Drogi Krzyżowej.
Sanktuarium jeszcze w latach 30. zdobyło znaczną popularność w samej Belgii oraz w całej Europie. Odwiedzający je katolicki pisarz Jan Dobraczyński wspominał: „W Banneux byłem w dniu Niepokalanego Poczęcia. […] Przed drewnianą kapliczką modliła się gromadka holenderskich pielgrzymów. Poza rytmicznie przewalającymi się falami Zdrowiasiek, poza szumem sosen w sąsiadującym z domami lesie, nad osadą rozpinała się głucha cisza. Jeden czy dwa sklepy wsunięte dyskretnie między domy, zwykła, drewniana studzienka z pompą przy cudownym źródle, prowizoryczny ołtarz między drzewami. Tak wyglądały początki…”.
Zwierciadło Bożego Miłosierdzia
Obecnie odwiedza je rocznie prawie milion pielgrzymów. W maju 1985 r. do Banneux przybył papież Jan Paweł II w czasie swojej pielgrzymki do Belgii. Spotkał się z Mariette Beco, a podczas Mszy Świętej sprawowanej dla chorych mówił: „Jesteśmy dzisiaj wszyscy gośćmi Matki Chrystusa, Matki Bożej z Banneux. Oto już ponad 50 lat nie tylko chorzy, ale i ogromna rzesza współczesnych ubogich – tak wiele jest postaci ubóstwa! – czuje się w Banneux jak u siebie. Przychodzą tu, by szukać pociechy, odwagi i nadziei, zjednoczenia z Bogiem w cierpieniu. Przybywają wielbić Dziewice Maryję i wzywać Ją zwracając się do Niej niezwykłym i pięknym imieniem: Matki Bożej Ubogich. Słusznie są przekonani, że nabożeństwo to jest zgodne z Ewangelią i z wiarą Kościoła: jeśli bowiem Chrystus określił swe posłannictwo jako głoszenie Dobrej Nowiny ubogim, to jakże Jego Matka mogłaby ich nie przygarnąć? Wiecie, że już wielu otrzymało dowody Jej Matczynej troski tu, w tym sanktuarium poświęconym Jej za zgodą miejscowego biskupa. Zachęcam pielgrzymów, którzy tu przybywają, by modlili się do Tej, która zawsze i wszędzie w Kościele jest zwierciadłem Bożego Miłosierdzia”. A w liście do belgijskich wiernych z 1999 r. Ojciec Święty tłumaczył: „Objawienia z Banneux zapraszają chrześcijan do zadania sobie pytania o tajemnicę cierpienia, którego znaczenie wpisane jest w tajemnicę Krzyża Pańskiego. W obliczu cierpienia, którego nie można wyjaśnić z ludzkiego punktu widzenia, wierzący spontanicznie zwraca się ku Bogu, bo tylko On może mu pomóc w jego zniesieniu i przeżyciu, oraz tylko On umacnia nadzieję na zbawienie i wieczne szczęście”.
Artykuł został opracowany m.in. z wykorzystaniem artykułu Agnieszki Stelmach «Objawienia maryjne w Beauraing i Banneux» («Przymierze z Maryją» 2016, 89).
W związku ze śmiercią papieża-seniora Benedykta XVI publikujemy fragment wspomnień prof. Stanisława Grygiela, poświęconych kard. Josephowi Ratzingerowi, które znalazły się w książce Żyć znaczy filozofować, wydanej w 2020 r. przez Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego. Książka jest zapisem wywiadu-rzeki, jaki z profesorem Stanisławem Grygielem przeprowadziła dr Maria Zboralska.
MARIA ZBORALSKA: Pan Profesor miał też szczęście znać Josepha Ratzingera – Benedykta XVI. W jakich okolicznościach się poznaliście?
STANISŁAW GRYGIEL: Kardynała Ratzingera poznałem dopiero w Rzymie. Znałem go jako wielkiego teologa i współzałożyciela międzynarodowego czasopisma „Communio”, z którym na polecenie kardynała Karola Wojtyły współpracowałem, próbując wcisnąć polską wersję tego pisma w komunistyczną rzeczywistość w Polsce. Niestety, bezskutecznie. Władze milcząco odmawiały pozwolenia. Dopiero po wydarzeniach sierpniowych pozwolenie otrzymali ojcowie pallotyni, ale wtedy ja już byłem w Rzymie.
Po raz pierwszy spotkałem kardynała Ratzingera podczas jednego z zebrań u papieża. Omawiano jakiś dokument papieski. Uderzyła mnie wtedy skromność i pokora wielkiego teologa. Mówił mało: dwa, trzy zdania, ale takie, że zmuszały innych do przemyślenia na nowo tego, co powiedzieli. Tkwi mi w pamięci jedna dyskusja z papieżem, którą kontynuowaliśmy w czasie obiadu u niego. Kardynał zabrał głos na końcu. Mówił niby o innym problemie, ale czułem, że dotknął istoty rzeczy, tak że w dokumencie trzeba będzie ją inaczej wyartykułować. Kiedy wszyscy wyszli z jadalni, papież zatrzymał mnie na progu krótkim zdaniem: „Kardynał Ratzinger nie zgadza się w tym punkcie. Trzeba to jeszcze raz przemyśleć”.
Jak Pan Profesor określiłby stosunek łączący Jana Pawła II i kardynała Ratzingera?
Łączyło ich wspólne wyczucie spraw człowieka ukierunkowanego Boga. Miłość człowieka w Bogu, a Boga w człowieku dała początek wielkiej filozofii Karola Wojtyły oraz wielkiej teologii Josepha Ratzingera. Dlatego oni czuli się dobrze ze sobą. Wystarczyło im parę słów, żeby porozumieć się w rzeczach istotnych dla wiary Kościoła w Boga i w człowieka. Na tej wierze osadzona była ich przyjaźń, nad którą obydwaj pracowali. Oni ją ustawicznie tworzyli. Byli podobni, a jednocześnie bardzo różni.
Kardynał Ratzinger jest wielkim erudytą. Długie lata spędził na katedrach uniwersyteckich. Miał czas poznać dzieła wielkich myślicieli. Nikt nie zamykał przed nim dostępu do nowych książek. Karol Wojtyła natomiast studiował samotnie najpierw w tajnym seminarium podczas niemieckiej okupacji, a potem, po dwóch latach pobytu na Zachodzie, znowu musiał zadowalać się książkami, które docierały do nas od przypadku do przypadku. Według mnie kardynał Karol Wojtyła, będąc mistykiem i poetą, miał większe metafizyczne wyczucie rzeczywistości. Kardynał Ratzinger natomiast znał więcej tego, co inni o niej powiedzieli. Podczas jednej z wieczornych wędrówek w podkrakowskich lasach usłyszałem od kardynała Wojtyły mniej więcej tę samą uwagę, kiedy dotknęliśmy różnicy pomiędzy jego filozofowaniem a filozofowaniem jednego z nieżyjących już profesorów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
Dlaczego, zdaniem pana profesora, papieżowi zależało na bliskiej współpracy z kardynałem Ratzingerem?
Jan Paweł II od razu zdał sobie sprawę z konieczności ściągnięcia kardynała Ratzingera do Rzymu. Dla papieża było jasne, że jego mistyczne i metafizyczne wyczucie ludzkiej i Bożej rzeczywistości musi być osadzone w głębokiej teologicznej znajomości Tradycji, jeżeli ma on służyć Kościołowi, który nie od dziś wsłuchuje się wiarą i rozumem w Słowo Boga, w Chrystusa. Prosił więc usilnie kardynała Ratzingera, by przybył do Watykanu. Nie od razu udało mu się go przekonać. Sądzę, że pontyfikat Jana Pawła II nie do końca byłby takim, jakim był, gdyby kardynał Ratzinger pozostał był w Monachium. Ponadto prawdopodobnie nie mielibyśmy potem równie wielkiego pontyfikatu Benedykta XVI.
Jan Paweł II wypowiadał się wprost o kardynale Ratzingerze?
Nie. Dawał jednak niedwuznacznie do zrozumienia, że kardynał Joseph Ratzinger był dla niego autorytetem. Widać to było w sposobie zwracania się do kardynała, we wpatrywaniu się w niego, kiedy zabierał głos. Papieżowi zależało bardzo na poznaniu tego, jak kardynał Ratzinger widział niektóre „momenty” jego papieskiego nauczania. Kardynał Ratzinger nie zawsze był tego samego zdania co Jan Paweł II. Zawsze jednak, proszony o wypowiedź, wyrażał się z wielkim respektem dla papieża. On także był świadom tego, w czym papież go przewyższał. Powiedziałbym tak: Jan Paweł II miał słuch poetycki, a kardynał Ratzinger muzyczny. Spotykali się gdzieś wyżej, ponad poetyckimi i muzycznymi słowami, a przede wszystkim ponad erudycją. Spotykali się tam, gdzie panuje harmonia wiary i rozumu – fides et ratio.
A czy pan profesor pamięta swoją pierwszą rozmowę z kardynałem Ratzingerem poza kontekstem spotkań u Jana Pawła II?
Trudno mi dzisiaj powiedzieć, kiedy pierwszy raz rozmawiałem prywatnie z kardynałem Ratzingerem. Nie wszystkie moje spotkania z nim miały charakter prywatny. Na początku zawsze był jakiś powód, by prosić go o spotkanie. Z okazji rocznicy „Znaku” moi redakcyjni przyjaciele prosili mnie o pomoc w zorganizowaniu w Rzymie spotkania, konferencji, na którą może udałoby się zaprosić kardynała Ratzingera. Najpierw wraz z moją żoną udałem się z prośbą o pomoc Joseph Ratzinger – Benedykt XVI do kardynała Paula Pouparda, prefekta Papieskiej Rady ds. Kultury, z którym znaliśmy się bliżej. Zaproponowaliśmy mu urządzenie spotkania u niego w Radzie. Zgodził się bez wahania. „Ale chcielibyśmy zaprosić także kardynała Ratzingera. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby ksiądz kardynał otworzył nam drzwi do niego, bo nie znamy go na tyle, żeby je otwierać bez niczyjej pomocy”. „Zadzwonię do niego” – odpowiedział kardynał. Zadzwonił i umówił nas z nim na spotkanie. Doszło do niego w mieszkaniu kardynała Ratzingera. Uderzyła nas prostota, z jaką przyjęli nas on i jego siostra. W pokoju na kanapie siedział pluszowy miś. Kardynał zaproszenie przyjął od razu: „Wygłoszę konferencję, tylko kiedy? Ile minut?”. Precyzja i dokładność kardynała Josepha Ratzingera do dziś wprawiają nas w podziw.
A czy kardynał Ratzinger bywał u Państwa w domu?
Tak, ale rzadko. Z tym wiąże się też pewna historia, bardzo miła i ważna dla Staszka Rodzińskiego, byłego rektora Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Było tak: po kolacji przeszliśmy z kardynałem Ratzingerem do pokoju, który w naszym mieszkaniu pełni funkcję salonu. Kardynał usiadł na kanapie na wprost obrazu Staszka Ukrzyżowanie, na którym zło uobecnione w dwóch postaciach przedstawionych czarnymi pociągnięciami pędzla naigrawa się z Chrystusa wiszącego na krzyżu i zamierza się w Niego włócznią. Z drugiej strony krzyża natomiast adorują Ukrzyżowanego dwie kobiety: niebieski kolor ukazujący jedną z nich przechodzi w biel odsłaniającą drugą. Kardynał zapatrzył się w ubóstwo formy tego obrazu w milczeniu, które jest najbardziej odpowiednim słowem, jakie można dać przedstawionemu na tym obrazie wydarzeniu. Z tego obrazu spływa na tego, kto nań patrzy, nadzieja i pokój. Kardynał jednym zdaniem zdradził, czym była dla niego chwila, w której jednoczył się z treścią obrazu: „To jest najgłębszy religijnie obraz sztuki współczesnej, jaki znam”. Nie omieszkałem przy najbliższym spotkaniu opowiedzieć to wydarzenie Staszkowi Rodzińskiemu. Zapytałem go, czy nie ma jakiegoś podobnego obrazu: „Sprawiłbyś nim wielką radość kardynałowi”. „Mam, przyniosę ci go”. Obraz był podobny w treści, ale z dodaną czerwoną kreską wzdłuż postaci na krzyżu. Już w drewnianej ramie. Rodziński przyniósł mi go razem z książką Ratzingera wydaną w Polsce i powiedział stanowczo: „Daję mu ten obraz, ale nie za darmo: tu jest jego książka. Ma się na niej podpisać”. Kardynał ucieszył się prezentem Rodzińskiego. „Rodziński jest interesowny – powiedziałem kardynałowi, wręczając mu obraz – prosi o podpisanie mu tej książki”. Po dwóch dniach sekretarz kardynała przyniósł książkę, na której widniała napisana maczkiem dedykacja, jeśli się nie mylę, w języku łacińskim. Mówi ona o krzyżu…
Kardynał wziął obraz do swojego biura, ale nie powiesił go na ścianie. Umieścił go po prawej stronie fotela, przy stole, przy którym pracował i podejmował decyzje jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary. Jakiś czas później ukazała się biografia kardynała Ratzingera, w której jest zdjęcie przedstawiające jego stojącego przy tym stole, a obok widać obraz Staszka Rodzińskiego. To zdjęcie zrobiło karierę. Publikowały go czasopisma w wielu krajach. Zadzwoniłem z Rzymu do Rodzińskiego: „Stasiu, twój obraz jest na zdjęciu kardynała…”. „Wiem, już je mam!”.
Po wyborze kardynała Ratzingera na papieża pani Ewa Czaczkowska zrobiła ze mną obszerny wywiad dla „Rzeczpospolitej”. Opowiedziałem historię tego obrazu. Rodziński opisał ją obszernie w „Więzi”. Profesor Władysław Stróżewski, słuchając tej opowieści, skomentował ją dosadnie: „Cholera, Rodziński miał większe szczęście niż Michał Anioł…”. O ile wiem, papież Benedykt XVI zabrał ze sobą ten obraz do apartamentu papieskiego. Nie wiem, czy teraz ma go u siebie, czy zostawił w Pałacu Apostolskim. Myślę, że go zabrał do monasteru Mater Ecclesiæ w Watykanie. Będzie to obraz omodlony przez wielkiego papieża.
Czy profesorowie Instytutu Jana Pawła II współpracowali z kardynałem Ratzingerem?
Oczywiście. Kardynał przychodził do Instytutu na różne uroczystości. Nieraz brał też aktywny udział w sympozjach czy w kongresach przez nas organizowanych. Zdarzyło się, że po jednym z nich zaprosiliśmy go na kolację do restauracji, czterech profesorów i on. Zamówiliśmy bardzo dobre wino. Kelner chciał mu je nalać do kieliszka, żeby jako najważniejszy przy stole spróbował i osądził, czy nadaje się do picia, a on na to: „Ja proszę fantę”.
Czy może Pan opowiedzieć jeszcze o jakimś spotkaniu ukazującym osobę kardynała Josepha Ratzingera?
Ze wzruszeniem wspominam każde spotkanie. Mieszkaliśmy blisko siebie, przy tej samej ulicy. Za każdym razem, kiedy spotykaliśmy się, zatrzymywał się i zanim podał rękę na przywitanie, zdejmował z głowy beret i cały czas trzymał go w ręce. Nakładał go na głowę dopiero wtedy, kiedy się rozchodziliśmy. Któregoś dnia szedł przed nami przez plac św. Piotra z teczuszką w ręce. Podeszliśmy do niego z tyłu i bez słowa wzięliśmy go pod ręce, Ludmiła z jednej, a ja z drugiej strony. On stanął, spojrzał na nas, uśmiechnął się i powiedział: „Jak dobrze, żeście mnie zatrzymali!”. Jak zwykle zdjął beret i trzymał go w ręce przez cały czas rozmowy. Podziękował za spotkanie. Założył beret na głowę i z mocno wytartą teczuszką poszedł do pracy w Kongregacji.
Były też i inne spotkania. Kiedyś znaleźliśmy się razem na kongresie zorganizowanym przez uniwersytet w Bolonii. Rektor wydał obiad dla prelegentów w luksusowym hotelu. Piękna zastawa, sztućców bez liku. Pierwsza przystawka i od razu problem. Wszyscy czekają, żeby kardynał zaczął, a on szeptem do mnie: „Panie Stanisławie, którym sztućcem to się je?”. „Nie wiem, księże kardynale, ale proszę się nie martwić, wszyscy będą jedli tym, którym ksiądz kardynał będzie jadł”. I tak się stało. Po obiedzie zabrał mnie do swojego auta. W połowie drogi do Rzymu, w okolicach Arezzo, zaproponował postój i jakiś pożywny obiad. Wyjechaliśmy z autostrady i w pierwszej wiosce zaczęliśmy szukać, jak się wyraził ówczesny sekretarz kardynała, don Clemens (obecnie biskup), „godnej nas karczmy”. Zobaczyliśmy jedną, na której pionowo stała napisana jej nazwa: Inferno (Piekło). Don Clemens poszedł sprawdzić, czy karczma jest odpowiednia. Wrócił wesoły i zawołał do kardynała i do mnie odważnie, ale widać mógł sobie na to pozwolić: „Chłopaki (Ragazzi), w sam raz dla nas! Idziemy!”. W środku były cztery stoły. Przy dwóch chłopi pili wino i grali w karty. Usiedliśmy przy trzecim. Kardynał: „Ja funduję”. Wybraliśmy to, co było: kotlety schabowe i piwo.
Tymczasem istnieje opinia, że Benedykt XVI jest nieprzystępny…
Jego nieśmiałość może sprawiać takie wrażenie. Pod tym względem przypomina mi Sługę Bożego biskupa Jana Pietraszkę: to samo spojrzenie, ten sam uśmiech, ten sam sposób nawiązywania i prowadzenia rozmowy. Podczas jednego ze spotkań z Instytutem stał obok nas chłopiec z ręką w gipsie. Papież pobłogosławił go i zatrzymał się przy nim. Zagipsowana ręka wyciągnęła się w stronę Ojca Świętego, a chłopiec poprosił o złożenie na niej podpisu. Ktoś podał papieżowi mazak i po chwili na gipsie widniały duże litery układające się w imię BENEDYKT XVI. To były piękne gesty Benedykta XVI, ale przy wielkości jego nauczania schodziły na drugi plan.
A jak to się stało, że pan profesor przyczynił się do nadania kardynałowi Ratzingerowi Nagrody św. Benedykta w 2005 r.?
Nie wiem, czy się przyczyniłem. Łączą mnie przyjazne stosunki z opatem benedyktynów w Subiaco, biskupem Mauro, który czasem zaprasza mnie do siebie. Daje mi pokój, który zajmował kardynał Ratzinger, kiedy zatrzymywał się w opactwie. Z jego okna Joseph Ratzinger – Benedykt XVI roztacza się piękny widok na wielki wąwóz i na zalesione góry. Subiaco jest kolebką Europy. By podkreślić ten fakt, opat wespół z władzami miasta i regionu utworzył fundację, która co roku przyznaje Nagrodę św. Benedykta dla ludzi zasłużonych dla Europy. Należę do jury tej nagrody. Dzięki mojej propozycji jako jeden z pierwszych otrzymał ją Tadeusz Mazowiecki. Jednego roku postanowiliśmy przyznać tę nagrodę także kardynałowi Ratzingerowi. Opat Mauro zaproponował mi, żebyśmy razem poszli do kardynała z prośbą o jej przyjęcie. Kardynał przywitał nas serdecznie: „Proszę usiąść, słucham, co mogę dla was zrobić?”. Kiedy usłyszał, z czym przyszliśmy, pierwszą reakcją było pytanie: „Czy ja jestem godny Nagrody św. Benedykta?”. Trochę infantylnie odpowiedziałem: „Jak najbardziej. Jan Paweł II ucieszy się, kiedy dowie się, że kardynał Ratzinger nam nie odmówił”. Kardynał roześmiał się serdecznie. „Dziękujemy – powiedziałem – ale mamy jeszcze jedną prośbę. Chcemy, żeby ksiądz kardynał w czasie uroczystości wręczania tej nagrody wygłosił konferencję o Europie. W Subiaco są przecież jej duchowe początki”. „Dobrze, wygłoszę, a kiedy odbędzie się ta uroczystość?”. „Równo za rok, 1 kwietnia 2005 r.”. Zatrzymał nas jeszcze na chwilę przyjacielskiej pogawędki, a potem odprowadził do drzwi.
Doszło do tej uroczystości w wyjątkowych okolicznościach – odchodzenia Jana Pawła II…
Myśleliśmy, że kardynał Ratzinger nie przyjedzie do Subiaco, gdzie do tej uroczystości przygotowano solenną oprawę z koncertem. Wzięły w niej udział także władze państwowe. W Rzymie umierał Jan Paweł II. Prosimy kardynała o decyzję. „Przyjadę, ale niech nie będzie koncertu. papież umiera. Wygłoszę konferencję, pomodlimy się za niego i wrócę do Rzymu”. Ja niestety nie pojechałem do Subiaco, patrzyłem w okno mieszkania Jana Pawła II, który umarł następnego dnia. Kardynał wygłosił wspaniałą konferencję. Wydaliśmy ją w pięknym, bibliofilskim albumie w siedmiu językach z wysublimowanymi zdjęciami. Zrobiła furorę w Europie.
A jak pan profesor przyjął wybór kardynała Ratzingera na papieża?
Do wyboru kardynała Josepha Ratzingera na papieża na różny sposób przygotowywał nas pontyfikat Jana Pawła II. W 2005 r., kiedy słuchaliśmy z żoną bolesnych rozważań kardynała Ratzingera podczas drogi krzyżowej w Koloseum, o brudnej barce, jaką z naszej winy jest Kościół, wzmogła się nasza pewność, że to chyba on będzie jej sternikiem. Jeszcze bardziej zdumiała nas jego homilia wygłoszona w czasie Mszy Świętej odprawianej przez niego na otwarcie konklawe. Domyślaliśmy się, jakie problemy gnębiły tego człowieka. Dzisiaj wielu ludzi zdaje się tego nie pamiętać. Ludzie pamiętają tylko to, co dzieje się w tej chwili… Czekaliśmy na wynik konklawe na placu św. Piotra. Kiedy któryś z kardynałów wyszedł na balkon i ogłosił, że na papieża został wybrany kardynał Joseph Ratzinger i że przybrał on, tak jak przypuszczaliśmy, imię Benedykta, podskoczyliśmy z radości. Rozmowa z nim sprzed roku, Subiaco, konferencja o Europie – wszystko to stopiło się we mnie w jedną myśl i w jeden obraz. Radość Ludmiły i moja była tak wielka, że stojący obok nas Anglik zapytał, czy jesteśmy Niemcami. Zdziwił się, kiedy usłyszał, że jesteśmy z Polski i że tak się cieszymy.
Czy po wyborze na papieża pan profesor widział się z Benedyktem XVI?
Kilka razy widzieliśmy się przy okazji spotkań z nim naszego Instytutu. Witał nas zawsze z serdecznym uśmiechem i słowami: „I miei vicini, moi sąsiedzi!”. Nigdy nie odwiedziliśmy go prywatnie jako papieża panującego. Dopiero kiedy „abdykował”, byliśmy w klasztorze Mater Ecclesiae, zaproszeni przez niego na Mszę Świętą.
Czym była dla pana profesora decyzja o rezygnacji Benedykta XVI?
Na podobne pytanie dziennikarza Telewizji Polskiej odpowiedziałem, że na decyzję Benedykta XVI można patrzeć tak, jak Dante albo Petrarka patrzyli na ucieczkę Celestyna V z Watykanu po pięciu miesiącach rządów. Dante oceniał ją politycznie. W Boskiej komedii umieścił Celestyna V w przedpieklu, gdzie „szła mara człowieka, co z trwogi wielką skaził się odmową”. Petrarka natomiast w De vita solitaria nazwał czyn papieża Celestyna aktem wolności wielkiego ducha. Tak też i ja widzę rezygnację Benedykta XVI ze Stolicy Piotrowej. To jest gest wielkiej pokory, to jest danie głęboko adekwatnego słowa prawdzie rzeczy. Myślę, że wstrząs, jaki Benedykt XVI wywołał swoją decyzją, przyniesie owoce. Może nie od razu. Może dopiero po okresie wielkiego doktrynalnego i duszpasterskiego zamieszania, kiedy może dowiemy się, co Benedykt XVI miał na myśli, prosząc wiernych o modlitwę, aby nie uląkł się wilków i nie uciekł. On nie uciekł spod krzyża, lecz pod nim nadal trwa. Proszę mieć na uwadze, że on nie opuścił Stolicy Apostolskiej. Trwa w niej i służy wiernym, tak jak latarnia morska służy ludziom znajdującym się na morzu. Niósł swój krzyż do chwili, w której zdecydował się wejść na niego. Jest nadal Benedyktem XVI. Kilka miesięcy temu przeczytałem wywiad, który 13 marca 2014 r. ukazał się w „Gazecie Wyborczej” pod tytułem: Biskupi bójcie się jezuity. Przeprowadził go o. Tomasz Dostatni OP ze znanym czeskim teologiem Tomášem Halíkiem, który wieńczy swoje wywody na temat poprzedników papieża Franciszka stwierdzeniem: „Najważniejszym aktem nauczania Benedykta XVI była jego abdykacja”. Tym powiedzeniem Halík wszedł do antologii, mówiąc oględnie, opinii nieprzyjaznych mądrości, bez której nie można być ani filozofem, ani teologiem.
Czy po abdykacji rozmawiał pan profesor z papieżem-emerytem?
Tylko raz. Zaprosił mnie z żoną na niedzielną Mszę Świętą do monasteru Mater Ecclesiæ. W kaplicy byli tylko jego domownicy i my. Śpiewaliśmy z nim na przemian Gloria, Credo i Pater noster. Po przeczytaniu Ewangelii napił się trochę wody i wygłosił do nas wspaniałą homilię, w której pokazywał, jak człowiek rozpoznaje wolę Bożą. Mówił, że powoli dochodzi do poznania jej, układając w całość fragmenty swojego życia w świetle, które odsłania mu je w różnych sytuacjach, a nie w jednej. To nie jest chwila, to jest proces. Po Mszy Świętej zatrzymał nas na rozmowę. „Wiem, że oboje macie wygłosić konferencje do biskupów europejskich na zaproszenie kardynała Pétera Erdő przed otwarciem synodu biskupów. Proszę was, mówcie odważnie i jasno. Jasność! Jasność!” – powtarzał z naciskiem, w którym wyczuwało się troskę o nauczanie Kościoła w odniesieniu do małżeństwa i rodziny.
Jak pan profesor ocenia rolę, jaką teraz odgrywa papież emeryt?
Benedykt XVI służy teraz Kościołowi przede wszystkim modlitwą, ale także samą swoją obecnością w Watykanie. Dzięki jego modlitewnej obecności przy grobie św. Piotra ci, którzy szukają prawdy, nawracając się do niej, mają odwagę sprzeciwiać się jakiemukolwiek igraniu z Ewangelią. Człowiek albo nawraca się do obiecanej mu prawdy i powraca do niej, albo pozostaje w egipskiej niewoli opinii, hipotez, sondaży i statystyk. Wolność eksploduje w ludziach, którzy z prawdy nie czynią przedmiotu układów i kompromisów. Tylko ludzie wolni, których nie ma czym szantażować, dają świadectwo prawdzie.
Ostatnio jednak papież-senior od czasu do czasu zabiera głos. Wydał książkę wywiad, w której powiedział wiele rzeczy dających do myślenia w sytuacji krytycznej, w jakiej żyje dzisiaj Kościół. Swój głęboki wykład o pięknie, wygłoszony w Castel Gandolfo z okazji Joseph Ratzinger – Benedykt XVI przyznania mu doktoratu honoris causa przez Akademię Muzyczną i przez Papieski Uniwersytet Jana Pawła II w Krakowie, pozwolił mi opublikować w książce Il richiamo della bellezza należącej do serii „Sentieri della verità” , wydawanej przez Katedrę im. Karola Wojtyły w Papieskim Instytucie Jana Pawła II dla Studiów nad Małżeństwem i Rodziną w Watykanie w 2015 r. Wielkie znaczenie mają jego przedmowy do książek kardynała Roberta Saraha oraz kardynała Gerharda Ludwiga Müllera. Ostatnio wydał bardzo ważne rozważania o dialogu z żydami.
Jak pan profesor określiłby osobę i posługę Benedykta XVI?
Kształt jego osobie nadaje dziecięca, wyniesiona z rodzinnego domu prostota zawierzenia się Słowu, które jest Prawdą, Drogą i Życiem. Z takiego zawierzenia się Chrystusowi wynika głębia jego myśli oraz jasność słów, którymi ją wyraża. Nie ulegał i nie ulega on pokusie łatwizny w głoszeniu Osoby Zbawiciela. Benedykt XVI wie, że łatwizna, czyli zastępowanie myślenia kojarzeniem zasłyszanych tu i tam opinii, a nawet słów, powoduje chaos. Jego Piotrowe Magisterium pozostanie w Kościele jako niegasnąca latarnia morska. Jestem przekonany, że Kościół zaliczy go w poczet swoich doktorów. Urzeka mnie ukryta świętość tego człowieka, jego nieafiszujące się ubóstwo, czyli wolność od bałwochwalstwa, a więc adoracja tylko jednego, prawdziwego Boga albo, mówiąc inaczej, jego życie na pustyni. Po wygłoszeniu przez niego homilii nad trumną Jana Pawła II, kardynał Carlo Caffarra powiedział mi krótko: „Staszu (dla niego trudne było do wymówienia polskie „ś”), mamy nowego świętego papieża”. Myślę, że tak jest. Jego osobowa obecność jest obecnością dla osób, a więc dla ich wspólnoty, czyli dla Kościoła w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Jego obecność w Kościele jest obecnością… kościelną, a nie marketingową. Służy osobom, a nie bezosobowym masom czy ośrodkom władzy. Podobnie jak św. Jan Paweł II, Benedykt XVI nie próbował leczyć ludzi słodkimi pocieszeniami i rozwadnianą Ewangelią. Obydwaj głosili całą Ewangelię, a nie jej fragmenty odpowiednio dobrane do sytuacji ze strachu, że ludzie wyjdą z Kościoła. Oby Bóg zachował go nam jak najdłużej! W tym milczeniu, które coraz donioślej krzyczy.
Stanisław Grygiel, Żyć znaczy filozofować, Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego, Warszawa 2020
Książka, wyróżniona w ub.r. nagrodą Książka Historyczna Roku, jest do nabycia w Sklepie Mt 5,14.
31 grudnia 2022 r. w watykańskim klasztorze Mater Ecclesiæ zmarł papież-senior Benedykt XVI, kardynał Joseph Ratzinger (1927-2022). Metropolita warszawski Kazimierz kard. Nycz powiedział po jego śmierci, że Benedykt XVI był papieżem kontynuującym w sposób twórczy pontyfikat Jana Pawła II: „Mieli jedno myślenie i jedno serce. Benedykt XVI kontynuował to, co uważał, że dla Kościoła i świata jest dobre. Wsłuchiwał się w modlitwie w głos Boga w swoim sumieniu. Chciał zaproponować światu i Kościołowi drogę zachowując postawę Jezusową: jeśli chcesz chodź za mną”.
Żegnając papieża-seniora, przypominamy list Jana Pawła II, skierowany 20 czerwca 2001 r. do kard. Josepha Ratzingera, wówczas prefekta Kongregacji Nauki Wiary, z okazji 50-lecia święceń kapłańskich, która przypadała w uroczystość Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Dokument jest świadectwem wielkiego uznania i szacunku, jakimi Ojciec Święty darzył jednego ze swych najbliższych współpracowników, który z woli Opatrzności został jego następcą:
Do czcigodnego Brata Josepha Ratzingera
Kardynała Świętego Kościoła Rzymskiego
Prefekta Kongregacji Nauki Wiary
Z głęboką radością składam Księdzu Kardynałowi serdeczne gratulacje i najlepsze życzenia z okazji zbliżającej się radosnej rocznicy, jaką jest 50-lecie święceń kapłańskich. Jubileusz Księdza Kardynała zbiega się z liturgiczną uroczystością Świętych Apostołów Piotra i Pawła, co przywodzi na myśl szerokie horyzonty duchowe i kościelne: ich osobistą świętość posuniętą do najwyższej ofiary, łączenie powinności misyjnej z ciągłą troską o jedność Kościoła, konieczność powiązania daru duchowego i świętego urzędu.
Ksiądz Kardynał dokładnie przeanalizował w swoich badaniach teologicznych te zagadnienia doktrynalne: z postacią Piotra łączy się zasada jedności, oparta na niezłomnej wierze Księcia Apostołów, z postacią Pawła — wynikający z Ewangelii nakaz wzywania wszystkich ludzi i całych narodów do posłuszeństwa wierze. Te dwa wymiary łączą się zresztą we wspólnym świadectwie świętości, które mocno przypieczętowało wielkoduszne poświęcenie się obydwu apostołów służbie nieskalanej Oblubienicy Chrystusa. Nie sposób nie dostrzec w tych dwóch wymiarach głównych kierunków drogi, którą czcigodnemu Bratu wyznaczyła Opatrzność Boża, powołując do kapłaństwa.
W tej właśnie optyce wiary trzeba widzieć ukończone z doskonałymi wynikami studia filozoficzne i, przede wszystkim, teologiczne, jak też wcześnie rozpoczętą karierę wykładowcy na prestiżowych uniwersytetach niemieckich. Idea, która zawsze przyświecała Księdzu Kardynałowi, zarówno w okresie studiów, jak i nauczania, została znakomicie wyrażona w motto, które czcigodny Brat obrał jako biskup nominat: Cooperatores Veritatis. Celem, do którego Ksiądz Kardynał dążył od pierwszych lat kapłaństwa, była zawsze służba Prawdzie: staranie o coraz głębsze jej poznawanie i o to, by była w coraz większym zakresie przyjmowana przez ludzi.
Mój świętej pamięci poprzednik Paweł VI, w uznaniu tego duszpasterskiego zapału nieustannie cechującego działalność akademicką Księdza Kardynała, wyniósł czcigodnego Brata do godności biskupiej i mianował ordynariuszem archidiecezji Monachium-Fryzynga. Ten ważny moment w życiu Księdza Kardynała wywarł wpływ na jego następne etapy. Mianowanie wkrótce potem przez niezapomnianego papieża kardynałem związało Brata mocnym węzłem ze Stolicą Apostolską i jej działalnością. Niespełna dwadzieścia lat temu poprosiłem, aby Ksiądz Kardynał poświęcił się jej całkowicie jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary. Od tamtego czasu Ksiądz Kardynał nie szczędził swych intelektualnych i moralnych sił, by w całym świecie katolickim szerzyć nauczanie wiary i obyczajów i ich strzec (por. Pastor Bonus), popierając jednocześnie badania mające na celu coraz głębsze zrozumienie wiary, aby w świetle słowa Bożego można było dać właściwą odpowiedź na nowe problemy wynikające z rozwoju nauki i samego społeczeństw.
W pełnieniu tego urzędu apostołowie Piotr i Paweł z największą mocą inspirują kapłańskie życie i posługę Księdza Kardynała na rzecz Kościoła powszechnego. Zatem to radosne wydarzenie w życiu Księdza Kardynała stanowi dla mnie miłą okazję, aby wyrazić wdzięczność za ogromną pracę wykonaną i prowadzoną w powierzonej Księdzu Kardynałowi Kongregacji. W sposób szczególny dziękuję za ducha pokory i wyrzeczenia, który zawsze wyróżniał działalność Księdza Kardynała. Niech Pan obficie Księdzu Kardynałowi wynagrodzi!
W tym momencie, który ma dla Księdza Kardynała szczególne znaczenie, pragnę wyznać, że owo duchowe oddanie, zawsze okazywane Następcy Piotra, było i jest dla mnie pokrzepieniem w codziennym trudzie mojej posługi Chrystusowi i Kościołowi. Proszę zatem Boskiego Pasterza, za wstawiennictwem Jego Najświętszej Matki Maryi, o duchowe dary dla Księdza Kardynała, potrzebne dla spełnianej posługi, i dla wszystkich, którzy są Księdzu Kardynałowi bliscy, i z braterską miłością udzielam z serca Księdzu Kardynałowi specjalnego Błogosławieństwa Apostolskiego.
Jan Paweł II
Watykan, 20 czerwca 2001 r., w dwudziestym trzecim roku Pontyfikatu
BENEDYKT XVI (Joseph Ratzinger) urodził się w Wielką Sobotę 16 kwietnia 1927 r. w Marktl am Inn w Niemczech. Święcenia kapłańskie przyjął 29 czerwca 1951 r. wraz ze swoim bratem Georgiem. 25 marca 1977 r. papież Paweł VI mianował x. Josepha Ratzingera arcybiskupem Monachium i Fryzyngi, który jako swoją dewizę biskupią wybrał słowa: Cooperatores Veritatis. Niedługo później, 27 czerwca 1977 r. został kardynałem, a cztery lata później, w 1981 r. Jan Paweł II powierzył kard. Ratzingerowi urząd prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Kardynał Ratzinger przewodniczył uroczystościom pogrzebowym Jana Pawła II, 8 kwietnia 2005 r., a od 18 kwietnia kierował obradami konklawe, które wybierało nowego papieża. 19 kwietnia 2005 r. kolegium kardynałów wybrało kardynała Josepha Ratzingera na 265. papieża, który przybrał imię Benedykt XVI. W czasie pontyfikatu Benedykt XVI napisał trzy encykliki: Deus caritas est (Bóg jest miłością, 2006), Spe salvi (W nadziei zbawieni, 2007) i Caritas in veritate (Miłość w prawdzie, 2009). Benedykt XVI pielgrzymował do Polski w maju 2006 roku. Odwiedził wówczas miejsca związane ze swoim poprzednikiem Janem Pawłem II – Częstochowę, Wadowice, Kalwarię Zebrzydowską, Kraków, Oświęcim. Po ośmiu latach pontyfikatu, 11 lutego 2013 roku Benedykt XVI ogłosił rezygnację z urzędu papieskiego. Jako papież senior Benedykt XVI mieszkał w klasztorze Matter Ecclesiæ na terenie Watykanu. W kwietniu skończył 95 lat.
W sobotę 7 stycznia o g. 12 w Świątyni Opatrzności Bożej zostanie odprawiona Msza Święta w intencji zmarłego Benedykta XVI z udziałem Episkopatu Polski. Eucharystii będzie przewodniczył abp Salvatore Pennacchio, Nuncjusz Apostolski w Polsce.
Na rozpoczynający się Adwent przypominamy fragmenty listu pasterskiego, który młody biskup lubelski Stefan Wyszyński, dziś błogosławiony, wystosował w pierwszych miesiącach swej posługi w 1946 r. Jak zwracał uwagę Stefan Wilkanowicz po latach, bo w 1981 r. na łamach miesięcznika „Znak”, „bez obawy popełnienia błędu można powiedzieć, że zawiera on moralno-społeczny program przyszłego prymasa Polski, zaś lektura tego tekstu po 35 prawie latach wskazuje, że nie jest to jedynie dokument historyczny, ale w wielkiej mierze program nadal aktualny. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby go więc uznać także za testament czy drogowskaz, który zmarły prymas nam pozostawia”. Wydaje się, że po 76 latach także.
LIST PASTERSKI NA ROK KOŚCIELNY
O CHRZEŚCIJAŃSKIM WYZWOLENIU CZŁOWIEKA
Adwent Pański, dziś rozpoczęty, zwraca myśli, wolę i uczucia, dusze I ciała nasze, całe człowieczeństwo ku Bogu Ojcu, który posyła Syna swego na Bożą Ziemię. Od czasu pierwszego adwentu, gotującego ludzkość no przyjście Zbawiciela świata, upłynęły wieki. Pan Jezus przyszedł na ziemię jako Bóg-Człowiek, pojednał ją z Niebem, zgładził grzechy świata, wlał do dusz wraz z łaską nadzieję, podźwignął nas z upadku. Od szeregu wieków przeżywamy rok w rok tajemnicę wcielenia Syna Bożego i odkupienia świata. Kościół Święty każe nam rozważać je kolejno w ciągu roku liturgicznego. Każde takie przeżycie pogłębia w nas zrozumienie dzieł Bożych. Sam Duch Święty rządzący Kościołem, uświęcający go, wpływa no coraz to lepsze zrozumienie prawd Bożych. Adwent każdorazowo budzi w nas tęsknotę do Boga: „Przyjdź, już nie zwlekaj, rozwiąż więzy Twego ludu” (Antyfona adwentowa).
Każde Święto Bożego Narodzenia ukazuje nam cud miłości Boga ku człowiekowi; cud zjednoczenia natury Bożej i ludzkiej, budząc w nas pragnienie trwałego z Nim związku. Każdy okres Wielkiego Postu przez swoje „obmycie odradzające” (Tt 3,5) oczyszcza nas i rodzi pragnienie wolności od zła. Święta wielkanocne, ukazując ostateczne zwycięstwo miłości nad nienawiścią, nad słabością i złem – ileż wlewają w nas sił do walki i woli zwycięstwa! Mężowie galilejscy patrzący w niebo za Chrystusem wstępującym do Ojca swego i Ojca naszego, ożywiają w nas pragnienie ojczyzny niebieskiej. A· dzień Zesłania Ducha Świętego rozpala w nas gorejący ogień miłości Boga, mocą której dążymy do Niego wszystkimi drogami świętych Pańskich, ubogacających przykładami swego życia cały rok kościelny.
Dzięki temu rok kościelny, który dziś od nowa zaczynamy, jest dla nas najskuteczniejszym przewodnikiem wychowania. Naszym pedagogiem jest sam Duch Święty, a Kościół czujnym kierownikiem.
Rozpoczynając dziś kolejny Adwent oczekujemy przyjścia Pańskiego. Nigdy bowiem człowiek nie czuł się tak bardzo pogrążony w ciemności i w cieniu śmierci, jak w czasach bezpośrednio powojennych. Bo chociaż świat już dawno jest odkupiony przez Chrystusa Pana, to jednak grzech ma tylu wyznawców, rodzi tak gorzkie owoce, iż od nich ścierpły nam wszystkim zęby, stwardniały serca, a Ziemia spłynęła krwią niewinnie pomordowanych oraz łzami dręczonych i prześladowanych, tonąc w mgławicach nienawiści i w dymach pożarów. Wojna napełniła oczy nasze obrazami apokaliptycznymi, niejednokrotnie mieliśmy przedsmak końca świata i doznaliśmy męki piekieł. Niejedni twierdzą, że w oprawcach swoich ujrzeli oblicze wcielonego szatana. Obrazy te pozostały w oczach naszych, budzą lęk i trwogę przed przyszłością świata .
Nawet obywatele najpotężniejszych narodów czują się zaniepokojeni. Z tego łez padołu wołamy dziś tym natarczywiej do Boga, oczekując łaski odrodzenia świata, nowego adwentu Pańskiego.
Rorate cœli – „Spuście rosę niebiosa z wysokości, a obłoki niech zleją z deszczem Sprawiedliwego: niech się rozewrze Ziemia i zrodzi Zbawiciela, a sprawiedliwość niechaj wzejdzie społem” (lz 45,8). ”O korzeniu Jessego, który stoisz na znak narodów, przed którymi królowie zamilkną, do którego narody modlić się będą, przyjdź, uwolnij nas i już nie zwlekaj” (Wielka antyfona adwentowa z 19 grudnia).
„O kluczu Dawidowy i berło domu izraelskiego, który otwierasz, a nie będzie nikogo, kto by zamykał, i zamykasz, a nie będzie nikogo, kto by otworzył, przyjdź i wyprowadź związanych z domu więzienia, siedzących w ciemności i cieniu śmierci” […]
Przywrócenie człowiekowi godności
Rozwianie promiennych prawd nauki Kościoła o wysokiej godności człowieczeństwo wskazuje nam, co uczynił Bóg dla podniesienia człowieka. Kto z nas nie pragnie dziś przywrócenia człowiekowi dawnej jego godności? Uznajemy niemal wszyscy, że odmianę świata trzeba zacząć od obrony człowieka. Zgodni jesteśmy, że leży to w interesie i rodziny, i państwa, i Kościoła. No ogół godzimy się, że dzieło przywrócenia tej godności człowiekowi może być skutecznie dokonane wspólnym wysiłkiem, i to nie tylko jednego narodu czy państwa, ale wspólnej procy wszystkich narodów i państw – całej ludzkości podobnie, jak ludzkość cała wzięła udział w osądzeniu zbrodni sponiewierania człowieka przez pogański świat. Aby nakreślić drogę przywrócenia godności człowiekowi, musimy iść po linii odwiecznych, i nienaruszalnych praw człowieka mając na uwadze krzywdy mu wyrządzone. Rozważmy, ukochani w Chrystusie, jaką rolę ma do wypełnienia człowiek sam, rodzina, państwo, społeczeństwo i wreszcie Kościół.
Czego należy oczekiwać od człowieka?
Ma on do wypełnienia najdonioślejsze zadanie. Któż bowiem będzie nas szanował, jeśli sami siebie nie uszanujemy? Poważanie zyskujemy własnym życiem i czynami.
Dlatego to sami musimy naprzód poznać, ocenić i uznać naszą wysoką godność, płynącą z naszego Boskiego pochodzenia, z wyniesienia natury ludzkiej do zaszczytu zjednoczenia z Bogiem, z naszego przeznaczenia do życia i do szczęścia wiecznego w Niebie. Żadna deklaracja prow człowieka i obywatela, żadna konstytucja, żaden ustrój społeczny, żadne przywileje polityczne nie pomogą nam do zachowania swej godności, nie uzyskają dla nas szacunku tak wiążąco jak prawda, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Żyli ongiś ludzie dobrze urodzeni, o historycznych nazwiskach, żyli potężni władcy i zeszli ze świata w niesławie; żyli też i prostaczkowie, których imiona żyją przekazywane z pokolenia na pokolenie. To tajemnica wartości życia osobistego!
Największym wrogiem naszym jesteśmy zazwyczaj my sami dla siebie. Nie można o tym zapominać dziś, gdy tyle jest słusznych dążeń do postępu i do znaczenia społecznego. Zarówno każdy człowiek, jak i całe warstwy społeczne, stany, zawody, nie wtedy zasługują na cześć, gdy zdobędą władzę, wielkie prawa, może społeczne przywileje, ale wtedy, gdy sami uszanują swą godność i życiem uczciwym, moralnym, pracowitym, zdobędą sobie poważanie u ludzi. Cała współczesna walka o wyniesienie człowieka, o pierwszeństwo i znaczenie powinna mieć na celu nie tylko zdobywanie praw, ale zdobywanie cnót i pełnienie obowiązków.
Dziś upadla człowieka nie tyle wadliwy ustrój społeczny, bo ten poprawia się w widoczny sposób, ale raczej gwałcenie przez ludzi prawa przyrodzonego, praw Bożych i ludzkich. Niejeden rozprawia o wyzwoleniu, a jest starym człowiekiem, niewolnikiem swych grzechów i nałogów, przez które kuje sobie łańcuch niewoli.
Czyż na przykład nie jest straszliwe w swych skutkach pijaństwo, które tak się u nas rozpowszechniło, że można mówić o pijackim obłędzie? Co pomogą wszystkie deklaracje o wolności, gdyśmy dotąd nie zrzucili z siebie jarzma najeźdź, który rozpijał nas z pomocą kontyngentowej wódki? Co pomogą zdobycze gospodarcze, wysokie płace, jeśli są przepijane? Kto nas uszanuje, gdy widzi Naród w stanie ciągłej nietrzeźwości?
A wszystkie grzechy ciała, szerząca się rozpusta, niewola zmysłów, zwyrodnienie, od którego człowiek żywcem gnije? Na dumnym świecie, zdobywającym i podbijającym materię, najbardziej upośledzona jest materia ciała ludzkiego. Fabryki w urabiają cuda z błota, z rudy, z węgla; materia wychodzi z nich uszlachetniona, tylko człowiek staje się pospolitszy. Jesteśmy świadkami ciągłej przemiany na lepsze wokół nas, a sami stajemy się coraz gorsi. Wystarczy przejść się po szpitalach, klinikach, sanatoriach, gdzie giną miliony od chorób cielesnych i wenerycznych. Są narody, wśród których co piąty człowiek choruje na syfilis, a drugie tyle przy nich się męczy. O jakiż godni są współczucia zdobywcy świata, władcy, zwycięzcy narodów, rządzeni swoimi nałogami! Musimy więc bronić się przed upodleniem nie tylko w fabryce, w biurze, w szkole, w więzieniu czy w wojsku, ale przede wszystkim musimy bronić się przed upodleniem w duszy i w ciele naszym. Strzec mamy przed sobą samym darów Bożych ciała naszego, nie niszczyć sił ciała na grzechy, na wieczny gwalt, zadawany ciału przez pijaństwo, rozpustę, występki. Bronić mamy darów umysłu naszego, dając mu prawdę Bożą, której jedynie jest godny. Kształcić mamy wolę naszq, by coraz skuteczniej pragnęła dobra i chroniła się przed złudzeniami, wiodącymi na manowce grzechu. Trzymać należy na wodzy uczucia nasze, uszlachetniać je i podnosić do Boga, by w Nim wszystko kochaly. Uznając słabość naszą w walce z sobą, odwołajmy się do pomocy Pana, który stworzył Niebo i Ziemię (zob. Ps 121,2). Właśnie z tą pomocą spieszy Chrystus na świat: „Kamień węgielny wszelkiego budowania”, wszelkiej prawdziwej odmiany.
Czego oczekujemy od rodziny?
Rodzina jest ośrodkiem wychowania, które najgłębiej kształtuje duszę. Urządzona po chrześcijańsku, jest szkołą niemal religijnej czci wzajemnej małżonków i dzieci. Małżeństwo, zbudowane na wzór związku Chrystusa z Kościołem, każe mężowi miłować żonę, jak Chrystus umiłował Kościół i wydał zań samego siebie (zob. Ef 5,25). Taka miłość jest szkołą delikatności, tak koniecznej w pożyciu domowym.
Rodzina chrześcijańska ma przez miłość małżonków zwalczyć brutalność i ordynarność, których tak wiele bywa we wzajemnym obcowaniu mężczyzn i kobiet. Należy unikać wszelkiego gwałtu i przemocy. Należy uśmierzyć wrzask i krzyki, które napełniają domy. Byliśmy w czasie wojny świadkami ordynarności żołnierzy niemieckich wobec kobiet i dzieci polskich. Mamy już dość tego krzyku, wrogości słowa, złych oczu, gwałtownych ruchów. Nie naśladujmy tej dzikości, która nas lak raziła u wrogów. Zachowujmy szacunek wobec dzieci, widząc w nich dar Boży. Może to zwalczy w rodzinach obyczaj mordowania nienarodzonych dzieci, które tak często padają ofiarą wszystkich wad rodziców. Uszanować w rodzinie życie dziecka, otoczyć je miłością i szacunkiem, należnymi stworzeniu Bożemu, to znaczy zakładać fundament pod nowe obyczaje społeczne.
Znamienny jest nakaz świętego Pawła: „Ojcowie, nie rozdrażniajcie dzieci waszych, aby nie popadły w małoduszność” (Kol 3,21). Jest on podyktowany czcią dla wielkiej, nawet w dziecku, godności człowieka, delikatności i umiaru korzystania z władzy rodzicielskiej.
Czego nie zdoła dokonać rodzina, ma dalej prowadzić szkoła. Bo w niej widzimy uzupełnienie rodziny. Czy to będzie szkoła państwowa, czy prywatna – każda jest potrzebna przede wszystkim rodzinie i ma ją wspierać. W szkole może dziecko nauczyć się szacunku nie tylko dla siebie, ale i dla swego otoczenia. Staje ona między życiem prywatnym a społecznym, skąd płynie doniosłe jej znaczenie.
„Aby rodzinie ułatwić wychowanie człowieka w godności, trzeba przede wszystkim uszanować prawa i godność samej rodziny, zabezpieczyć jej swobodny oddech, by mogła wypełnić posłannictwo przekazywania nowego życia i wychowania dzieci w duchu zgodnym z własnymi przekonaniami religijnymi” (Pius XII). Należy tworzyć oddzielne ogniska domowe, by nie stłaczać rodzin na gromadę w przeludnionych izbach, gdzie trudno zachować spokój, zgodę, cierpliwość i wzajemny szacunek. W wieku życia społecznego nie wolno zapominać, że największy wpływ na to życie ma rodzina, której prawa są święte i pierwszorzędne.
Czego oczekujemy od państwa na rzecz podniesienia godności człowieka?
Chcemy tu zaznaczyć no wstępie, że podniesienie godności człowieka przysparza czci samemu państwu: im wyżej bowiem stawiany jest człowiek, tym większy zaszczyt dla rządzącego nim państwa; człowiek sponiewierany, zepchnięty do roli bezdusznej rzeczy, nierozumnego zwierzęcia, nie przynosi ani pożytku, ani zaszczytu państwu.
Zbyt wielka jest godność państwa, by miało rządzić tylko rzeczami, a nie ludźmi. U podstaw tego dźwigania wzwyż człowieka stanąć powinna zasada, że państwa nie mają bezwzględnej władzy nad człowiekiem. Najwyższe prawo nad nim ma tylko Bóg, w którego władzy uczestniczą wszyscy inni. Stąd „święte prawo jednostki – mówi Pius XII, musi być uszanowane zarówno przez przyjaciół, jak i przez wrogów” (przemówienie z 24 grudnia 1942 r.).
Państwa nie istnieją dla siebie, tylko dla służenia dobru ludzi. „A ktokolwiek by między wami chciał być pierwszy, będzie sługą wszystkich” (Mk 10,44). Nie obawiajmy się, że to służba ludziom obniży powagę państwa. Wszyscy bowiem obywatele swym zmysłem społecznym, przez Boga zaszczepionym, uznają wielką dostojność i doniosłość państwa. Im bardziej są przez nie uszanowani, tym większą odwdzięczają się miłością i gotowością obrony. A któż z nos dziś tego nie pragnie?
Państwa muszą otoczyć człowieka zaufaniem, uznaniem praw jego rozumu, zwłaszcza prawa do prawdy. „A przeto złożywszy kłamstwo, mówcie każdy prawdę z bliźnim swoim, bo jesteśmy członkami jedni drugich” (Ef 4,25). Państwa nie mogą więc, jak to czyniło propaganda hitlerowska, organizować okłamywania swych obywateli za ich własne pieniądze. Takie państwa godziłyby same w siebie, bo ostatecznie ludzie nie są dziećmi i na kłamstwie się znają.
Państwa muszą uznać prawa woli ludzkiej – zwłaszcza prawa do dobra. Każdy człowiek z natury swej pragnie dobra, a państwa mogą mu ułatwić jego osiągnięcie. Dlatego to państwo z woli swojej jest stróżem dobra powszechnego, ma obowiązek o nie walczyć i obywatelom je zapewnić. O tyle tylko jest zgodne ze swym przeznaczeniem, o ile pragnie tego dobra dla wszystkich. Z istoty swej i przeznaczenia państwo ma być dobre, ma dobrze czynić i ochraniać dobra człowieka przed zniszczeniem. Gdy tak czynić będzie, spokojnie może zaufać swym obywatelom. Gdy tego zaniecha, obywatele – zamiast być bronieni przez państwo – sami przed nim bronie się będą. Byłoby to największym nieszczęściem życia publicznego.
Państwa mają uznać prawa człowieka do zachowania i rozwoju i życia fizycznego, umysłowego i moralnego (Pius XII, przemówienie z 24 grudnia 1942 r.). Jest to najbardziej podstawowe i niezaprzeczalne prawo człowieka, wzięte z woli dawcy życia – Boga. Prawo to jest wyższe ponad wszelkie inne prawa ludzi. Tylko potrzeba obrony dobra powszechnego daje państwu prawo do życia obywateli, ilekroć inną drogą nie można zabezpieczyć porządku publicznego, zawsze jednak mocą sprawiedliwego wyroku sądowego. Nie wolno jednak zapominać, że człowiek, który stanął w sprzeczności z prawem, nie przestał być człowiekiem. Dochodząc sprawiedliwości, wymierzając słuszną karę, państwa nie mogą stosować środków, które krzywdzą i poniewierają więźniów, nie mogą oddawać ich na łup dzikich instynktów ludzkich, nie mogą ich krzywdzie fizycznie, kaleczyć ciała.
Do państwa, postawionego na straży życia ludzkiego, zwracają się z ufnością oczy wszystkich uciśnionych, prześladowanych, zagrożonych. Państwo ma bronić życia w łonie matki, ma karać złość mężów krwawych. Do swego trybunału ma odwołać wszystkie zatargi obywateli, by z bronią w ręku nie rozstrzygali, kainowym obyczajem, swych sporów. Ktokolwiek inaczej by postępował, naruszałby prawo do życia, choćby działał w imieniu partii, organizacji politycznych czy wojskowych, dopuszczałby się zwykłego morderstwa, godziłby w prawa i cześć obywateli oraz podcinałby lad w państwie.
Państwa muszą stanąć w obronie praw obywateli do środków życiowych. Bóg i Ojciec nasz, udzieliwszy nam daru życia, „daje pokarm wszelkiemu ciału” (Ps 136,25); skoro troszczy się o lilie polne i o ptaki niebieskie, o ileż bardziej o nas – małej wiary? (zob. Mt 6,30). Troskę tę złożył w ręce człowieka, „który sam sobie jest rządca i opatrzności” (encyklika Rerum Novorum), a gdy człowiek sam sobie zarodzie nie może – w ręce społeczności publicznej. Każdy człowiek ma prawo do środków życiowych; pozbawienie go tych środków, skazanie całych warstw ludzi na wymarcie, jest niesprawiedliwością. Walcząc więc o podniesienie godności człowieka, należy ułatwić mu dostęp do koniecznych dian środków, by nie pędził życia niegodnego człowieka, by posiadał na własność skromne bodaj mienie, by miał prawo używania swej własności w granicach obowiązków społecznych, by miał dostęp do godziwej pracy i sprawiedliwej zapłaty.
Państwa powinny szczególnie uznać wrodzone prawo człowieka do prywatnej i publicznej czci Bożej, do wyznawania swej wiary świętej i przekazywania jej dziatwie, w drodze wychowania rodzinnego czy szkolnego. Zbliżenie bowiem ludzi do Boga nie tylko podnosi godność obywateli, ale i państwu samemu dodaje blasku, jako sprawującemu swą władzę nad dziećmi Bożymi. Niech państwa nie wyrzekają się tego zaszczytu wiedząc, że władza opromieniona wolą Bożą, większą cieszy się powagą u ludzi niż władza bezbożnicza.
Gdy państwa lak uszanują prawa człowieka, gdy zwalczą wszelki gwałt i okrucieństwo, pastwienie się nad ludźmi, gdy staną w ich obronie – wydźwigną ludzi z niedoli, zdobędą sobie zaufanie, cześć, miłość i okryją się chwałą sług Bożych.
Obrona godności człowieka w życiu społecznym
Powszechne jest dążenie człowieka do postępu społecznego, pragnienie zdobycia sobie szacunku, bez względu na sian, zawód, rodzaj pracy, wyksztalcenie i majątek. Jest one zdrowe, słuszne i godne poparcia. Płynie przecież z samej natury człowieka jako dziecka Bożego i z wysokich jego przeznaczeń. Odpowiada dążeniom Kościoła, który od wieków mówi nam p wysokiej godności najdrobniejszego dziecięcia. Wszystko, co w tej dziedzinie człowiek może uczynić sam dla siebie, jest ma tą cząstka w porównaniu z Bożymi darami rozumu, woli i nieśmiertelności.
Od wieków woła Kościół do ludzi: sursum corda – w górę serca! Od wieków kładzie im w uszy: „Wy zaś jesteście rodzajem wybranym królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem nabytym, abyście opowiadali wielkie sprawy lego, który z ciemności wezwać was do swego przedziwnego świata. Wy, coście niegdyś byli nie ludem Bożym, a teraz ludem Bożym” (1 P 2,9-10).
Od wieków Kościół zachęcał do postępu w świętości, w życiu społecznym i gospodarczym. Kościół nie uznaje zastoju. Nawet świętym przypomina słowa: „A sprawiedliwy niech jeszcze czyni sprawiedliwość, a święty niech jeszcze się uświęca” (Ap 22,11). Nie gorszmy się więc ludźmi, którzy chcą, by ich szanowano, by ich nie poniewierano, nie policzkowano, nie kopano, nie bilo po głowie pałkami – jak to czynili najeźdźcy.
Przeciwnie, starajmy się wszelkie te naleciałości powojenne, które godzą w cześć człowieka, usunąć z naszego życia. A więc trzeba zerwać z obrzydliwym obyczajem przeklinania ludzi, ordynarnych wyzwisk, kpin i żartów, pastwienia się słowem i piórem. Przez tyle lal niewoli krzyczano na nas brutalnie, że dziś już bardzo pragniemy, by nie krzyczał na nas urzędnik w biurze, kierownik pracy, milicjant na ulicy. Mówmy do siebie ludzkim językiem!
Przykład w tej dziedzinie niech da nam prasa. Niech zerwie z obyczajem używania brukowych, ulicznych słów, znęcania się nad przeciwnikiem. Nawet nieprzyjaciół mamy miłować, a przecież nie można zaliczyć do nich ludzi odmiennych przekonań czy poglądów politycznych. Mamy prawo zwalczać błędy ludzkie, ale nie pogrążać, nie poniewierać człowieka.
Najwyższy czas, by po tylu wiekach walk o wyzwolenie ludzi procy, człowiek nie był poniewierany z powodu wykonywania swej pracy zależnej. W fabryce, w warsztacie, w biurze rządzić się należy zasadą: „Miłością braterską jedni drugich miłujcie, uszanowaniem wzajemnie się uprzedzajcie” (Rz 12,10). Na ludzi zależnych od nas w pracy chciejmy potrzeć oczyma chrześcijańskimi, jako no pomocnik6w naszych w dziele wyżywienia dzieci Bożych. Zniknąć musi przemoc i lęk, rozsiewane przez pracodawców wszelkiego typu, zwłaszcza wobec kobiet pracujących, wyzyskiwanych w procy i w zapłacie, terroryzowanych poniżającymi żądaniami zepsutych zwierzchnik6w.
No szczególną uwagę zasługuje los służby domowej, której nie chroni skutecznie ustawodawstwo pracy. Skazana jest ona na ciągłą posługę i czuwanie, dzień i noc, świątek i piątek. •
I ci najbliżsi nam pracownicy moją prawo do szacunku, do przyzwoitego kąta w mieszkaniu, do udziału w szczęściu i dobrobycie rodzinnym. Nie wolno ich skazywać na nielitościwe jarzmo kaprysów i łajań jeśli chcemy, by nie stali się „nieprzyjaciółmi człowieka domownicy jego” (Mt 10,36).
Chcąc podnieść człowieka z upodlenia i poniżenia w pracy, należy pamiętać, że stosunek pracodawcy i pracownika – to stosunek człowieka do człowieka. Nie wolno więc tracić z oczu dobra ciała i dobra duszy pracownika do człowieka. Nie wolno więc tracić z oczu dobra ciała i dobra duszy pracownika, nie wolno zapominać, że pracą swoją zyskuje sobie szacunek, uznanie i prawo do godziwego życia. Oczekując od sług, pracowników, robotników posłuszeństwa, uległości, miłości i uczciwości w procy, trzeba im okazać poszanowanie i miłość, „odstępując groźby, wiedząc, że i ich, i wasz Pan jest w niebiesiech, a nie ma u nie go względu na osoby” (Ef 6,9).
Kościół w walce o godność człowieka
Czyż po rozważaniach w części drugiej naszego listu do Was, ukocha ni Bracia, należy coś jeszcze dodawać o roli Kościoła w zabezpieczeniu człowiekowi należytej mu godności? Przecież Kościół, jako dzieło Ojca wszystkich ludzi, powołany do miłowania i zbawienia ich, nie może nikogo poniżać.
Kościół zawsze był opiekunem ubogich i nędzarzy, zawsze był obrońcą proletariatu, a tylko złośliwość szatańska zdoła myśleć inaczej. Wyzwolenie człowieka zaczyna Kościół od wydobycia ludzi z najokrutniejszej niewoli grzechu, od wskrzeszenia do nowego życia. Raz tego dokonawszy, miłuje bardziej synów marnotrawnych, owce odnalezione, źle się mających niż tych, co nie potrzebują lekarza, niż dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Taka już jest nieuleczalna słabość Kościoła, przejęta w spadku po Dobrym Pasterzu.
Mocą tej słabości ku maluczkim Kościół stoi silnie na straży godności człowieka; w bramach jego zawsze znajdą przytułek, oparcie, pociechę i obronę ·plączący i obciążeni. Najzagorzalsi wrogowie Kościoła nie zaprzeczą, że dziś tylko w świątyniach usłyszeć można słowa stanowczej obrony życia ludzkiego.
Tylko w świątyni można widzieć, jak ubodzy i prości bez lęku i nieśmiałości przystopują do tego samego Stołu Pańskiego, z którego pożywają możni i uczeni. Tylko w Kościele lud jest zmieszany bez różnicy stanu, zawodu, majątku. Oczy bogatych i biednych mają to samo prawo patrzeć w oblicze Boże, uszy ich słyszą te same słowa prawdy, dostępne dla wszystkich, głowy skłaniają się po to samo rozgrzeszenie i błogosławieństwo, wargi otrzymują to samo Ciało Chrystusowe, a łaska spływa do duszy bez względu na osobę. Nigdzie nie ujrzysz wspanialszej równości jak przed ołtarzami Pańskimi. Kościół dawno już wykonał program zrównania człowieka, uważany za odkrycie naszych czasów.
A cześć człowieka? Świątynie katolickie są nie tylko miejscem uwielbienia Boga, ale też i miejscem uczczenia człowieka. oto aniołowie Pańscy na usłudze około zbawienia ludzkiego! 0to na kamiennej płycie ołtarza, kryjącej prochy świętych ludzi, spoczywa Ciało Boga-Człowieka! Oto w ołtarzach – oblicza świętych, prawdziwy triumf wszystkich świętych ludzi! A wśród nich uwielbiona, błogosławiona między niewiastami, święta Boża Rodzicielka Maryja, w chwale swego dziewiczego macierzyństwa. Sam Bóg nawet pochyla się ku nam w postaci ludzkiej. Za prawdę: „nie masz innego narodu tak wielkiego, który by miał bogi tak przybliżające się do niego, jako Pan Bóg nasz przytomny jest na wszystkie prośby nasze” (Pwt 4,7).
A kapłan przy ołtarzu, „z ludzi wzięty, dla ludzi postawiony w tym, co do Boga należy, aby ofiarował dary i ofiary za grzechy” (Hbr 5,1), mający władzę odpuszcza i zatrzymywać grzechy, sprowadzać Boga no ołtarze i rozdzielać Go ludziom, czyż nie jest to cud wyniesienia człowieka do godności wyższej ponad anielską? A przecież to syn i brat nasz!
Zaprawdę! Świątynia katolicka jest miejscem duchowego~ podniesienia człowieka. Wychodzimy z niej godniejsi, zapaleni pragnieniem jednoczenia się w świętości, uczestniczenia w tajemnicy bóstwa Tego, który chciał być uczestnikiem naszego człowieczeństwa. Tu zbieramy siły do walki z tym, co w nas niskie, co ściąga nas w błoto grzechu. W świątyni rodzi się pragnienie lepszego jutro dla człowieka, tu jest początek odmiany, reformy świata. I dlatego Kościół zaszczepiając to pragnie nie zawsze kroczy na czele wszelkiego postępu za Chrystusem, którego już prorocy zwali „Ojcem przyszłego wieku” (lz 9,5).
Chrzescijaństwo jest błogosławieństwem świata wyzwalającym go z zastoju i śpiączki. Dopiero na progu odstępstwa od Boga, pogaństwa zaczyna się prawdziwe wstecznictwo. Bez Kościoła nie zdoła nikt uratować człowieka z poniżenia wieku dzisiejszego.
Zakończenie
Umiłowani w Chrystusie Panu Bracia! Przebiegliśmy myśl daleką drogę. W świetle adwentowych nadziei wyruszyliśmy ku lepszej dla człowieka przyszłości. Przeraził nos obraz piekła XX wieku, którego płomienie poraziły miliony naszych braci i sióstr, niemowląt i starów. Nie chcemy grozy tego widma nad światem! Zbyt kochamy braci naszych w Panu, byśmy mogli być obojętni na losy człowieka na ziemi. I dlatego chcemy przystąpić do pracy nad odnowieniem oblicza Ziemi.
Wracajmy więc do Betlejem, gdzie rodzi się Zbawiciel świata, oczekiwanie i jedyna nadzieja narodów. Upadnijmy tu z pokorną prośbą: „Boże, Ty jeszcze raz ożywisz nas, a lud Twój rozweseli się w Tobie. Okaż nom, Panie, miłosierdzie Twoje i daj nam zbawienie Twoje” (Ps 85,7-8.)
Niech Adwent ten i nowy rok kościelny będzie początkiem pracy nad podźwignięciem człowieczeństwa naszego z nizin i błota, w które zostało one wepchnięte.
Zacznijmy od siebie. Naprawiajmy naprzód w sobie pogwałcone człowieczeństwo. Wszak Pan rzekł: „Bogami jesteście i synami Najwyższego wszyscy” (Ps 82,6).
Niech kapłani w świątyniach przypominają nam nieustannie wysoką godność człowieka, niech przykładem życia swego stają na czele tych, którym Bóg „dal moc, aby się stali synami Bożymi, którzy nie z krwi ani z woli ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili” (J 1,13).
„A sam Bóg pokoju niech was we wszystkim uświęca, aby cały wasz duch, dusza i ciało bez nagany były zachowane na przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa. Łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa z wami. Amen” (1 Tes 5,23-28).
+ Biskup Stefan Wyszynski
Lublin, I Niedziela Adwentu 1946 r .
W środę 13 maja 1981 r. dochodzi do zamachu na Jana Pawła II, turecki zamachowiec Mehmet Ali Ağca rani papieża strzałem z pistoletu w brzuch oraz rękę. Do dziś nie zostały wyjaśnione wszystkie okoliczności tego wydarzenia, nie zostali także ukarani jego faktyczni inspiratorzy. Znany pisarz i publicysta Alfred Łaszowski (1914–1997) również nie mógł ich znać, ale podniesienie ręki na następcę św. Piotra sprowokowało go do napisania eseju, w którym zamach stał się pretekstem do rozważań nad kondycją współczesnego świata i człowieka. Rozważań, dodajmy, zadziwiająco aktualnych także dzisiaj.
SOCJOLOGIA TERRORU
Zamach na papieża ostatecznie przekonał nas o tym, że mamy do czynienia ze światowym sprzysiężeniem zbrodniczych psychopatów, zdalnie kierowanych przez pozornie nader różnorodne i finansowo zasobne gangi ideologiczne, które nie cofną się przed niczym. Nawet przed największym autorytetem moralnym. Chęć zgładzenia wszystkich ludzi wybitnych i coś naprawdę w tym świecie znaczących decyduje o stylu, programie i charakterze owej strategii globalnej. Przeżywamy jedną z największych rewolucji nihilizmu w dziejach nowożytnych. Anarchiści nienawidzą wszelkich form, rodzajów i postaci władzy świeckiej czy duchowej. Ich celem jest obalenie wszystkich instytucji i autorytetów – bez względu na ich rodowód społeczny. Fakt, że w tym szaleństwie jest metoda, nie ulega żadnej wątpliwości. Potencjalnych zamachowców nigdzie dzisiaj nie brak. Niejeden mózg zżarła przecież złowroga i absurdalna utopia, z gruntu przeciwna życiu i zmierzająca do jego zniszczenia. Ale powoływanie się na nieobliczalne ekscesy „wariatów” niczego tu nie wyjaśnia, a dobrze służy tym, którzy dają im broń i pieniądze, fałszywe paszporty i bezpłatne bilety na samoloty docierające do najdalszych zakątków Ziemi.
Idzie tu o wytworzenie wrażenia
Nie jest ważny ten, kto strzela. Osobnik niezrównoważony umysłowo przeważnie nie zna nazwisk ani prawdziwych intencji swoich mocodawców. Kryminaliści najczęściej nie wiedzą, dla kogo pracują i w czyim imieniu działają. Oni mogą sobie wierzyć, w co chcą. Takie czy inne obłąkane motywacje ideologiczne nie mają dla reżyserów tej akcji żadnego znaczenia. Bo ostatecznie liczy się tylko katastrofalna konsekwencja czynu, a nie to, co sobie ktoś przedtem czy potem pomyślał. Zbrodniarz wskazać przeważnie nikogo nie może, lecz ten, który go uzbraja i finansuje, naturalnie wie, do kogo może trafić. Ale nigdy nie mówi zawodowemu przestępcy, kim jest, nie podaje mu swego nazwiska ani adresu. Widzi go raz w życiu, a po dokonaniu transakcji zrywa z nim kontakt na zawsze i natychmiast dany kraj opuszcza. Dlatego wykrycie owych powiązań personalnych okazuje się praktycznie niemożliwe.
Funkcje strzelców wyborowych zazwyczaj powierza się ludziom niemającym absolutnie nic wspólnego z żadnym centralnym ośrodkiem zbrodniczej inspiracji ideologicznej. Zawsze i w każdym wypadku idzie tu o wytworzenie wrażenia, że terrorysta działał w pojedynkę, wyłącznie na własny rachunek i odpowiedzialność.
Nazwiska tych, co za to płacą, oczywiście nigdy nie będą ujawnione i historia się o nich nie dowie. Także i dlatego, że „pion finansowy” nie ma żadnych powiązań z nikomu bliżej nieznaną „centralą ideologiczną”. Ostatecznie na świecie istnieje dosyć niewinnych i czystych, całkowicie neutralnych kont, na które można dyskretnie przekazać określone sumy za pośrednictwem zwykłych urzędników i politycznie niezorientowanych osób niemających pojęcia o tym, komu służą i co się za tym kryje. Zbrodniarz dysponujący numerowanymi czekami na okaziciela nie musi się legitymować w żadnym okienku bankowym.
Szatan jest sprawca chaosu
W tym świecie wszystko odbywa się anonimowo. Nikt nikogo nie zna i „w razie czego” nie jest w stanie nikomu zaszkodzić. W zasadzie idzie tu o to, by poszczególne ogniwa tych siatek pozbawione były wszelkiej łączności wzajemnej. Jest to żelazna reguła konspiracji, w dużej mierze nieuchwytnej, ale wszechobecnej. Anarchiści mogą być obłąkanymi utopistami. Ale ci, co się nimi posługują, są oczywiście zbyt inteligentni na to, by kiedykolwiek uwierzyć, że zniszczenie aparatu władzy jest najwyższym celem słusznych dążeń ludzkich. Mocodawcy nie są przecież na tyle naiwni, by brać na serio takie czy inne slogany, czy koniunkturalnie uwarunkowane hasła ideologiczne. Ten, kto zmierza do rozsadzenia danej struktury społecznej – pragnie przede wszystkim wywołać wojnę domową. A w tym celu wspomaga wszystkie siły wyniszczające się stopniowo w nieustającym i krwawym starciu wzajemnym. Aby do tego doszło, narody muszą zostać pozbawione swych najwybitniejszych przywódców duchowych i świeckich. Tylko masy pozbawione moralnie światłego kierownictwa uczynić można całkowicie bezwolnym obiektem zbrodniczych manipulacji, zaplanowanych już w skali globalnej. Szatan jest sprawcą chaosu i księciem ciemności. Bo temu, kto dziś w oczach naszych przybiera tysiące różnych postaci, przysługuje ze wszech miar wszędzie już dziś wyczuwalna realność.
Bezpośrednio po zamachu na Ojca Świętego jeden z dzienników londyńskich napisał, że wszelkie próby zrozumienia potęgi zła jedynie w ściśle racjonalnych kategoriach, istniejących w porządku doczesnym, już teraz nie zdadzą się na nic. Bo zwykły zdrowy rozsądek jest wobec złowrogiej absurdalności tego rodzaju zbrodniczych poczynań zupełnie bezsilny. Albowiem w trybie najściślej logicznym niepodobna tu nic wytłumaczyć. Wiadomo, że pod mocno wyeksponowaną maską „obłąkanego irracjonalizmu”, tych „zdalnie kierowanych” psychopatów dostrzec można elementy okrutnie trzeźwej kalkulacji wielkich potęg, zawsze posługujących się czyimś szaleństwem dla osiągnięcia swoich własnych celów. Te dwie tezy ukazują współczesną dialektykę sprzeczności, nierozerwalnie ze sobą sprzężonych.
Skoordynowana akcja
Demonizować tych zjawisk nie trzeba. Ale warto spostrzec, że doskonale zorganizowana międzynarodówka terrorystów działa w każdym kraju w imię innych zasad, zawsze umiejętnie wykorzystując maksymalnie przez siebie podsycane autentyczne antagonizmy społeczne.
Ta zdolność do wyzwalania wielu jednoczesnych napięć w różnych częściach świata najlepiej chyba dowodzi, że w całym szeregu wypadków mamy do czynienia z wszechstronnie skoordynowaną akcją, a nie chaotycznym kłębowiskiem incydentów o charakterze lokalnym. W gruncie rzeczy wspierają się zawsze i wszędzie, konsekwentnie chronią swoich ludzi. Słowem: pozostają w najściślejszym, choć głęboko utajonym kontakcie wzajemnym. Na pozór są niezależni i samodzielni. Każde ugrupowanie występuje pod inną firmą i flagą. Ale nawet wtedy, gdy walczą wyłącznie o swoje własne cele, są przecież znakomicie zgrani. Posługują się tymi samymi metodami. Tworzą system naczyń połączonych. Na każdym kroku manifestują swoją wszechobecność i tak wzmaga się stan zagrożenia.
Uderzyli w pasterza
Ci, co myślą głównie o tym, żeby „pościnać wszystkie kominy”, pragną wpędzić przywódców świata w stan lękliwej i dożywotniej, a nerwowo ich wyniszczającej izolacji społecznej. Idea równania w dół ma stać się motorem historii. Ktokolwiek okaże się lepszy i szlachetniejszy od innych, natychmiast utraci możność działania. Wszystko, co wielkie – zostanie skazane na śmierć. Miłość jest im nienawistna. Rzucili jej wielkie wyzwanie. Ale to jest dopiero początek. Uderzyli w pasterza, „by rozproszyły się owce”. Ta kula ugodziła w nas. Cios ten był komuś potrzebny. Osierocone narody los zawsze wystawia na próbę najcięższą.
Dziś właśnie wypada zastanowić się nad socjologią terroru. Pytamy, skąd on się bierze i na jakim psychologicznym podłożu wyrasta?
Kiedyś wierzono, że do aktów gwałtu popycha ludzi głód i nędza. Nędzę nazywano matką wszystkich rewolucji. Ale w naszych czasach nie ma prostych formuł i niczego tak łatwo wyjaśnić się nie da. […] I dlatego ci, który zajmują się psychologią przemocy, posiąść muszą prawdziwą wiedzę o naturze ludzkiej, która wcale mnie jest aż tak rozumna, jak się wielu naiwnym jej apologetom wydaje. Intelekt wydaje się tylko jedną z władz duszy. Nie jedyną, a w odczuciu wielu na pewno nie najmocniejszą.
Człowiek jest w istocie stworzeniem niezwykle agresywnym i skłonnym do zadawania ciosów. W każdym z nas instynkt życia zmaga się z bezwiednym i podświadomym ciążeniem ku śmierci. Wielokrotnie to już dowiedziono, że homo sapiens kryje w sobie potężny ładunek pierwotnie w nim zakodowanej, i nigdy w pełni niewyzwolonej, furii niszczycielskiej.
Spustoszeni duchowo
Taka biologiczna konstytucja nieuchronnie pociąga za sobą konieczność posiadania przeciwnika, który na przestrzeni dziejów pojawia się zawsze. A z biegiem czasu przybiera wciąż nowe i coraz groźniejsze postacie. Na tej ziemi trwa nieustająca walka wszystkich ze wszystkimi. I nawet ci, którzy żyją w najwyższym dobrobycie i wcale nie muszą uczestniczyć w żadnej morderczej walce o byt, nagle przeobrażają się w stado wandali, bandytów i barbarzyńców. Zaczynają porywać i zabijać ludzi, demolować wystawy sklepowe, napadać na banki i podpalać domy towarowe. Prawdopodobnie dlatego, że długi okres pokoju nie daje im okazji do legalnego wyżycia ich destrukcyjnych i wojowniczych skłonności.
Przyglądając się temu, wciąż najgłębiej zdumieni pytamy, jak to się właściwie dzieje, że dwa tysiące lat istnienia kultury chrześcijańskiej i humanistycznej nie przyczyniło się do uśmierzenia bestii, wciąż przyczajonej i na nowo odzywającej się w człowieku?
[Erich] Fromm całkowicie obnażył mechanizm działania tych destrukcyjnych skłonności o wymiarze dużym i małym. A naiwny mit o wrodzonej dobroci natury ludzkiej w naszych czasach rozsypał się ostatecznie. Ale chyba najlepiej określił nas [Max] Stirner, ponad wszelką wątpliwość dowodząc, że mózg ludzki wyżywa się w uporczywym stwarzaniu abstrakcyjnych i obcych życiu utopii. A te potworne urojenia podnosi do godności najwyższych prawd ostatecznych. Sam się nim dobrowolnie poddaje i co gorsza – próbuje urzeczywistniać te kolejno obalane przez siebie koncepcje, gotujące nam żywot męczeński. Anarchizm jest funkcją pochodną doktrynerskiego zwyrodnienia intelektu, wytwarzającego złudzenia w ostatecznych swych konsekwencjach mordercze. Człowiek się w dziejach nie sprawdził, a jego światoburcze idee przyniosły nam więcej szkody niż pożytku, bo przeważnie obracały się przeciw nam. Dzisiaj także „narody knują rzeczy próżne”. Nikomu nie uda się zapanować nad światem. W młodym wieku największą aktywność wykazują tacy zamachowcy, którzy po prostu nie wiedzą, co czynią i przez kogo popychani są do zbrodni.
Największą szansą międzynarodowego terroryzmu jest długoletnia i przymusowa bezczynność milionów ludzi bezrobotnych i spustoszonych duchowo przez ten głęboko demoralizujący tryb życia – bez żadnych widoków na przyszłość. Porażenie woli pracy prowadzi do groźnych deformacji i wynaturzeń psychicznych. Tłum pozbawiony społecznej racji bytu staje się potencjalnie zdolny do wszystkiego. I pierwszy lepszy demagog może z tą masą zrobić, co chce, i wynająć strzelców wyborowych. Wszędzie tam, gdzie człowiek pomnożony przez tysiąc i milion doznawać zaczyna moralnie dlań zabójczego poczucia swej oczywistej zbędności – ta boleśnie zdławiona w nim wola znaczenia każe mu czynić coś, dzięki czemu nareszcie mógłby stać się kimś w oczach świata. Zamach jest taką jedyną w swoim rodzaju okazją wejścia do historii. Ten, kto chce się wyrwać ze stanu głęboko go upokarzającej anonimowości, chętnie ryzykuje życie. Zwłaszcza wówczas, gdy podrażniona ambicja nie daje mu chwili spokoju – gotów jest zrobić wszystko, byle zwrócić na siebie uwagę. Ta motywacja psychologiczna ułatwia werbunek zbrodniarzy. Tłum ludzi zepchniętych na margines życia ulega ciśnieniu i presji zbiorowego kompleksu niższości.
Pomieszało się dobro ze złem
Dziś na każdym polu rywalizują ze sobą tysiące niewydarzonych demiurgów w formacie kieszonkowym. Jeśli ktoś zdecydowanie przewyższa innych, to sam siebie wystawia do strzału, prowokuje mściwy odwet.
W tym świecie, gdzie nikt nikomu nie ufa, nie ma na to żadnych warunków i szans. Dlatego wszelki dialog z tą formacją historyczną, ogarniętą podświadomym ciążeniem ku śmierci – musi okazać się daremny i bezowocny. Jeśli nie pozbawimy ich możliwości wywołania konfliktu zbrojnego, to oni się przed tym nie cofną. Bo starość, zmierzając do grobu – pociąga wszystkich za sobą. Taka jest jej prawdziwa natura. A młodych te wszystkie, bezpowrotnie dla nich przebrzmiałe antagonizmy międzynarodowe naprawdę nic nie obchodzą. Im jest wszystko jedno, w imię czego zetrą ich z powierzchni Ziemi rakiety międzykontynentalne. Oni nie stoją po żadnej stronie. Dlatego pragną stać się wszechobecni, by móc w samą porę sparaliżować energię agresji. Fakt, że świat znajduje się w rękach ludzi w każdej chwili gotowych wysadzić go w powietrze, jest dla tych, którzy z nim walczą, bezwzględnie najważniejszy.
Wyznawcy tego poglądu na świat chcą się porozumieć ze sobą ponad głowami ustrojów i rządów śmiertelnie ze sobą zwaśnionych. Taka jest ich zasadnicza intencja, której nam tu lekceważyć ani fałszywie przedstawić nie wolno. Szkoda, że w tych szalonych głowach pomieszało się dobro ze złem. Chyba nigdy nie mieliśmy tylu fałszywych proroków, co w tej godzinie próby najcięższej. Ilekroć rozmawiamy z nimi o miłości, która chce bezkrwawo przeobrazić świat, apostołowie przemocy spoglądają na nas ironicznie. Nie ufają ideom szlachetnym – w ich przekonaniu niezdolnym w zasadzie nic zmienić ani niczemu zapobiec. Pragmatystów interesuje jedynie strategia i metodologia działań społecznie skutecznych. Tej sztuki musimy się od nich nauczyć, bo inaczej z nimi nie wygramy. Lecz ci, którzy ugodzić chcieli w samo serce chrześcijaństwa – nie uczynili tego przecież w przekonaniu, że broń obracają przeciw historycznie bezsilnej utopii. Przeciwnie! Wiele wskazuje na to, że już pojawił się „znak, któremu sprzeciwiać się będą”, świadomi jego potęgi.
Czytamy w Piśmie Świętym, że szatan śpieszy się, bo krótki ma czas. A ci, co uważali go dotąd tylko za symbol zła, teraz ujrzeli go z bliska. Na pewno nie po raz ostatni.
Alfred Łaszowski
„Kierunki. Tygodnik społeczno-kulturalny katolików” 1981, 23
[śródtytuły mt514.pl]
ALFRED ŁASZOWSKI był wybitnym publicystą, krytykiem literackim i prozaikiem. Urodził się 7 sierpnia 1914 r. w Tarnowie. Gimnazjum ukończył w Cieszynie, gdzie nauczycielem języka polskiego był awangardowy poeta Julian Przyboś, który wywarł duży wpływ na młodego ucznia (pisał później przewrotnie: „Jeżeli jestem dziś nacjonalistą, zawdzięczam to szkole Przybosia i Śpiewom o Rzeczypospolitej [Jalu Kurka]”). Łaszowski podjął studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim, był wychowankiem prof. Władysława Tatarkiewicza, w którego seminariach uczestniczył razem m.in. z Bolesławem Micińskim.
Już w okresie gimnazjalnym rozpoczął działalność publicystyczną i pisarską. Debiutował w 1932 r. na łamach awangardowej „Linii” Jalu Kurka. Początkowo związany z gazetami lewicowymi, takimi jak „Robotnik” czy „Lewy tor”, od II połowy lat 30. pozostawał – głównie za sprawą zaprzyjaźnionego Włodzimierza Pietrzaka – zwolennikiem prawicy narodowej, publikując m.in. w „ABC” oraz „Merkuryuszu Polskim Ordynaryjnym” przekonany, że „naszą rzeczą będzie stworzyć trzecie imperium w Europie”.
Jako prozaik zadebiutował w 1937 r. na łamach tygodnika „Prosto z mostu” nowelą Zaręczyny, wkrótce także w konkursie literackim „Pionu” otrzymał nagrodę za opowiadanie Martwy punkt. Za swojego mistrza uznawał Karola Irzykowskiego, pozostawał także w bliskich relacjach z Zofią Nałkowską, Wojciechem Bąkiem, Michałem Choromańskim, Bolesławem Leśmianem, Tadeuszem Peiperem i innymi pisarzami. Dużo podróżował, w zagranicznych wojażach jako korespondent prasy poznał m.in. Cornelia Zeleę Codreanu i Julesa Romainsa – obie te postacie wywarły na niego duży wpływ.
Walczył jako ochotnik w wojnie obronnej Polski w 1939 r., pod okupacją brał udział w konspiracyjnym życiu kulturalnym, w swoim mieszkaniu organizował wieczory literackie i debaty. Napisał wówczas kilka powieści, z których jedynie Psy gończe ukazały się drukiem (zresztą dopiero 15 lat po wojnie). Po 1945 r. rozpoczął współpracę ze Stowarzyszeniem PAX, a swoje artykuły drukował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Tygodniku Warszawskim”, „Dziś i jutro” oraz „Kierunkach”. Główne publikacje publicystyczne zostały zebrane w tomach Oko w oko z młodością (1963) oraz Literatura i styl życia (1985). W 1964 r. Alfred Łaszowski otrzymał prestiżową Nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka za twórczość powieściopisarską, w tych latach ukazały się jego najważniejsze powieści W przeddzień wyznania (1956), Noc mediolańska (1958), wspomniane już Psy gończe (1960) i Proboszcz z Saint Galo (1961); później także Sprzedaż zdarzeń (1970).
Zmarł 10 kwietnia 1997 r. i został pochowany w Pilicy na starym cmentarzu na Górze św. Piotra. Pośmiertnie ukazała się jeszcze na łamach „Myśli Polskiej” jego nowela Urok astrologii, przygotowana na podstawie pozostałego po pisarzu maszynopisu. Jak napisała w artykule wspomnieniowym prof. Maria Szyszkowska, „brak należytego rozgłosu tego myśliciela i pisarza – na miarę wartości wyrażanych poglądów – można wyjaśnić nieprzystawaniem do czasów, w których przyszło mu żyć… Alfred Łaszowski jest wzorem człowieka poszukującego prawdy i odległego od przejawów konformizmu i oportunizmu, które obecnie dominują w naszym życiu”.
Materiał został opracowany m.in. z wykorzystaniem książki Macieja Urbanowskiego «Nacjonalistyczna krytyka literacka. Próba rekonstrukcji i opisu nurtu II Rzeczypospolitej» (Kraków 1997) oraz przedmowy Stefana Jończyka do książki Alfreda Łaszowskiego «Literatura i styl życia. Szkice, wspomnienia, rozmowy» (Warszawa 1985).
Był jednym z niewielu pisarzy, którzy w warunkach komunistycznego zniewolenia mieli odwagę upomnieć się o uwięzionego prymasa Wyszyńskiego. 120 lat temu urodził się Władysław Jan Grabski.
17 maja 1956 roku Zarząd Główny Związku Literatów Polskich przywrócił członkostwo w organizacji wybitnemu pisarzowi i poecie Władysławowi Janowi Grabskiemu. Dwa lata wcześniej skreślono go bezterminowo z listy członków ZLP pod pretekstem uwłaczenia czci zmarłego właśnie Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. W rzeczywistości chodziło o zaszczucie pisarza, któremu honor nie pozwalał łasić się do komunistycznych władz i który na każdym kroku podkreślał katolicki charakter swojego pisarstwa.
Obrońca prymasa
Tymczasem już na pierwszym posiedzeniu ZLP po przywróceniu go w prawach członka, Grabski od razu przeszedł do bezkompromisowego ataku. Bronił swego dobrego imienia, zakwestionowanego przez prominentnych członków Związku, ale za najważniejszą uważał sprawę uwolnienia uwięzionego kardynała Stefana Wyszyńskiego. Prymas Polski od 1953 roku przebywał w internowaniu, najpierw w Rywałdzie, potem w Stoczku Klasztornym, wreszcie w Prudniku i Komańczy. Grabski uważał, że o swojego pasterza powinni się upomnieć także ludzi kultury i chociaż jego apel do ZLP nie został podchwycony, to na fali październikowej 1956 roku odwilży kardynała Wyszyńskiego uwolniono. Był to jeden z wielu ważnych epizodów w życiu Władysława Jana Grabskiego.
Syn premiera
Przyszły pisarz urodził się 21 października 1901 roku w Warszawie, jako syn Władysława Grabskiego, przyszłego ministra skarbu i premiera rządu RP. Dzieciństwo spędził w Borowie, opisując później te lata w autobiograficznej powieści Blizny dzieciństwa. W 1918 roku rodzina przeniosła się do Warszawy, gdzie Władysław Jan podjął naukę w gimnazjum Konopczyńskiego. W lipcu 1920 roku zgłosił się jako ochotnik do wojska, służąc w 214. Pułku Ułanów. Zdemobilizowany, rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, później studiował także na paryskiej Sorbonie, kończąc edukację tytułem doktorskim na Uniwersytecie Warszawskim za prace poświęconą Charlesowi Fourierowi. W tym okresie również przeszedł głębokie nawrócenie, a w listopadzie 1927 roku poślubia Zofię Wojciechowską, córkę Stanisława Wojciechowskiego, byłego prezydenta RP.
Bracia
Na początku lat 30. powstał pierwszy tom jego najważniejszej powieści, trylogii Bracia, porównywanej z Czarodziejską górą Thomasa Manna. Współpracował wówczas z popularnym dziennikiem „ABC” oraz tygodnikiem literackim „Prosto z Mostu”, gdzie zaprzyjaźnił się z Jerzy Andrzejewskim, Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, Alfredem Łaszowskim, Jerzym Waldorffem, Wojciechem Żukrowskim i innymi pisarzami tego środowiska. Nie wszystkie te przyjaźnie przetrwały ciężką próbę czasów komunizmu.
W 1938 roku Władysław Jan Grabski został członkiem Związku Literatów Polskich – tego samego, z którego usunięto go później w 1953 roku. Ukazały się też kolejne jego książki, w tym W cieniu kolegiaty, uznawana dziś za jeden z najważniejszych przykładów polskiej powieści katolickiej.
Doktor Paweł
Z wybuchem wojny Władysław Jan Grabski zgłosił się ochotniczo do wojska, w dodatku z własnym chevroletem (był miłośnikiem motoryzacji i jednym z pionierów polskiego automobilizmu). W ciągu kilkunastu dni awansował na starszego sierżanta Pułku Zbornego Chełm, dowodził kolumną samochodową, wziął udział w bitwie pod Tarnawatką. Po zakończeniu walk powrócił do Warszawy. Jedno z własnych przeżyć z tego okresu – odmowę jazdy z panami oficerami do Rumunii i wyproszenie ich ze swojego auta – opowiedział już po wojnie Wojciechowi Żukrowskiemu, który wykorzystał go w swej powieść Klęska.
W czasie okupacji hitlerowskiej był żołnierzem Armii Krajowej (ps. „Doktor Paweł”), pomagał w organizowaniu sieci motoryzacyjnej, przechowywał broń i prasę podziemną, pomagał poszukiwanym. W tym dramatycznym okresie napisał Konfesjonał, powieść stanowiącą dalszy ciąg W cieniu kolegiaty, oraz dokończył rozpoczętą jeszcze przed wojną Sagę o Jarlu Broniszu.
Podczas Powstania Warszawskiego organizował pomoc dla uciekinierów i wygnańców. Jako ostatni miał się zjawić u niego, poprzez Dulag 121 Pruszków, teść – Stanisław Wojciechowski.
„Zapis” cenzury
Po objęciu władzy przez komunistów, Grabski zaangażował się w prace Rady Prymasowskiej dla Odbudowy Kościołów Warszawy, podjął także współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym” oraz „Tygodnikiem Warszawskim”. Na zaproszenie prymasa Stefana Wyszyńskiego wykładał na kursach duszpasterskich i w seminariach. Bez przerwy pisał, ale zaczął wówczas obowiązywać wobec niego „zapis” cenzury w prasie i wydawnictwach. Sytuacja finansowa Grabskich była coraz trudniejsza, pisarz musiał wyprzedawać zbiory swojej słynnej biblioteki, trochę ratowały ich honoraria żony, która otrzymywała wiele zamówień na obrazy do kościołów. Na to nałożyły się problemy w Związku Literatów Polskich, zakończone wspomnianym wykluczeniem Grabskiego z ZLP.
Blizny dzieciństwa
Szykany władz komunistycznych i nieustanna inwigilacja Służby Bezpieczeństwa, której był świadom, spowodowały podupadniecie na zdrowiu, po latach odnowiła się gruźlica, hospitalizowany pisarz otarł się o śmierć. Jak wspominał jego syn, znacznie boleśniejsze okazało się jednak odwrócenie od niego tych, których uważał dotąd za swoich kolegów, przy Grabskim pozostała tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele.
W okresie rekonwalescencji powrócił do pracy pisarskiej, podejmując współpracę z wydawnictwami katolickimi. W 1967 roku nastąpiło jednak kolejne odnowienie się choroby i ostateczne wyłączenie Władysława Jana Grabskiego z aktywnego życia, dokończył jeszcze prace nad wspomnieniowymi Bliznami dzieciństwa. Przewieziony ponownie w sierpniu 1970 roku do Instytutu Gruźlicy w Warszawie, zmarł 2 listopada 1970 roku. Został pochowany w grobie rodzinnym na Cmentarzu Powązkowskim .
Artykuł został opracowany na podstawie książki prof. Macieja Urbanowskiego «Od Brzozowskiego do Herberta» (Łomianki 2013) oraz materiałów udostępnionych przez Bibliotekę Publiczną im. Władysława Jana Grabskiego w Warszawie.
13 października mija 20. rocznica śmierci Janusza Szpotańskiego (1929–2001) – poety, tłumacza i szachisty, przy tym twórcy satyrycznych arcydzieł, obśmiewających życie elit komunistycznej Polski Ludowej. Nieco zapomniany dziś „Szpot”, autor m.in. głośnych swego czasu Cichych i gęgaczy oraz Towarzysza Szmaciaka, w PRL był prześladowany i więziony. Być może dlatego nigdy nie skończył swojej „opery” poświęconej prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu i obchodzonemu w 1966 r. Milenium Chrztu Polski.
Pod koniec lat 60. młody tłumacz Janusz Szpotański napisał kilka krótszych utworów o charakterze satyrycznym, które spotkały się z tak dużym uznaniem, że przygotował kolejne, także nieco już dłuższe. Jak sam przyznawał, w środowiskach literackich i inteligenckich Warszawy zyskały one duże powodzenie, on sam co chwila był zapraszany na wieczory poetyckie, w trakcie których mógł prezentować starsze i nowsze utwory. Poza znaczną popularnością, efekt był jednak i taki, że „Szpot” – taki nosił pseudonim, nawiązujący do nazwiska, ale i niemieckiego słowa Spott, oznaczającego szyderstwo albo kpinę – został aresztowany. I właśnie w areszcie wpadł na pomysł napisania opery (!) Targowica, której tematem miała być, jego słowy „z jednej strony zdradziecka postawa reakcyjnego i ciemnego kleru, a z drugiej — bezkompromisowa walka z nim szlachetnych i postępowych Czerwonych”.
Temat niedokończonej ostatecznie „opery” wiązał się z aktualną wówczas sprawą listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, który oburzył Władysława Gomułkę (w utworach Szpotańskiego występujący pod sympatycznym pseudonimem „Gnom”) oraz innych partyjnych działaczy. Jak po latach wspominał sam Szpotański, utwór „najpierw miał przedstawić polowanie, jakie w owym czasie urządziły władze na podróżujący po Polsce z okazji Milenium święty obraz z Częstochowy, a następnie zwycięski festyn uliczny w stolicy, którego szczytowym punktem miało być właśnie prawykonanie Targowicy, wielkiego dzieła Gnoma, bezwzględnie i ostatecznie rozprawiającego się z brużdżącym mu reakcyjnym klerem”.
Słowu miała towarzyszyć określona oprawa muzyczna. Szpotański był znanym melomanem i według jego pomysłu Czerwoni (czyli komuniści) i Cisi (czyli funkcjonariusze komunistycznych służb specjalnych) mieli śpiewać swoje partie na melodie liturgiczne, natomiast „reakcyjny kler” — na melodie pieśni rewolucyjnych. Fragmenty wyglądały w sposób następujący:
TARGOWICA, CZYLI OPERA GNOMA
Akt III
(na placach i ulicach Warszawy)
Chór reakcyjnego kleru
(na melodię «Na barykady»)
Na kazalnice, księża prałaci!
Cudowny obraz do góry wznieś!
Dobrem Gnomowi za zło zapłacim
Będziem mu Bożą głosili wieść.
Krzyże w dłoń!
Wielka aria Gnoma
(na melodię «Godzinek»)
Już z Rzymu popłynął zdradziecki ten głos
Chcą klechy zgotować straszliwy nam los.
Lecz ja, lecz ja czuwam na straży
I zaraz wam winnych pokażę.
To nie jest orędzie ni zgody to gest
Lecz nóż wbity w plecy po prostu to jest.
A kto, a kto maczał w tym palce?
Adenauera to są służalce!
Profesor Halecki, ten socjalizmu wróg
On Związek Radziecki by sprzedał, gdy mógł.
Lecz że, lecz że tego nie może
Granice chce sprzedać na Odrze.
A ja się zapytam: Jakiż jest tego cel —
Obrona religii czy zguba PRL?
Ja nie, ja nie, ja nie przebaczę!
To wszystko są podłe judasze!
Przywilej niejeden dał im PRL
O trzy koma siedem po wojnie wzrósł kler
Lecz zamiast być wdzięczni nam za to
Podburzać przeciw nam chcą NATO.
Kardynał się myli, że za nim jest lud
Na szczęście są mile i Cichych jest w bród.
Ja nie, ja nie, ja nie przebaczę —
Pałami ich zaraz uraczę.
A obraz cudowny, co wzburzać miał lud
Plandeką przykryję i skończy się cud.
Bo ja, bo ja, bo ja mam władzę
I z każdym wnet sobie poradzę…
„Kardynał się myli, że z nim jest lud…” – Szpotański z dużą życzliwością wypowiadał się o Prymasie Tysiąclecia, chociaż sam pozostawał ewangelikiem. Podkreślał przy tym, że kardynał Wyszyński był człowiekiem wielkiego formatu, „skoro potrafił przejść do porządku dziennego nad jego pieprznymi kawałami”…
Artykuł został opracowany m.in. na podstawie fragmentów nienapisanej autobiografii Janusza Szpotańskiego, zamieszczonych w zbiorze «Gnom, Caryca, Szmaciak» (opr. A. Libera, Łomianki 2021).
JANUSZ SZPOTAŃSKI, pseud. Szpot (1929–2001) – polski poeta, satyryk, krytyk i teoretyk literatur, tłumacz, szachista, mistrz Warszawy z 1951 r., drużynowy mistrz Polski z 1959 r.
Był autorem prześmiewczych poematów komicznych, w których z wdziękiem szydził z rządzących w Polsce Ludowej działaczy komunistycznych. W 1951 r. został wyrzucony ze studiów na Uniwersytecie Warszawskim z powodów politycznych. W 1964 r. napisał sztukę Cisi i gęgacze, czyli bal u prezydenta – utwór będący pamfletem przeciwko rządom Władysława Gomułki, który występował jako postać Gnoma, a także satyrą na ówczesne postawy inteligencji. W styczniu 1967 r. został aresztowany i w 1968 r. skazany na trzy lata więzienia „za rozpowszechnianie informacji szkodliwych dla interesów państwa”. W czasie wydarzeń marca 1968 r. stał się celem ataków I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki, który nazwał poetę „człowiekiem o moralności alfonsa”, a jego utwór – „reakcyjnym paszkwilem, ziejącym sadystycznym jadem nienawiści do naszej partii”.
W pamflecie satyrycznym Cisi i gęgacze, „Szpot” wykorzystał i sparafrazował wiele znanych utworów muzycznych (m.in. Horst-Wessel-Lied jest wykonywany przez „chór zomowców z Golędzinowa”). W latach 70 XX w. napisał jeszcze Carycę i zwierciadło – satyryczną wizję dziejów Rosji i Związku Sowieckiego, przy czym „carycą” w jego ujęciu był ówczesny sekretarz generalny KC KPZR Leonid Breżniew. Towarzysz Szmaciak to z kolei poemat satyryczny opisujący Polskę Ludową, dzieło uznawane za kwintesencję jego twórczości.
23 września 2006 r. Janusz Szpotański został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta RP.