EN

80 lat temu, 14 sierpnia 1941 r. w obozie zagłady KL Auschwitz-Birkenau zginął śmiercią męczeńską franciszkanin, o. Maksymilian Maria Kolbe, oddając życie za współwięźnia. Pokazał, że nawet w miejscu całkowitego poniżenia człowieczeństwa miłość może zwyciężyć. Nie było to jedyne zwycięstwem twórcy Niepokalanowa, nazywanego powszechnie „szaleńcem Niepokalanej” i „męczennikiem miłości”.

Rajmund Kolbe (takie imię otrzymał na chrzcie) był od dziecka zapatrzony w Matkę Bożą, dla której poświęcił swoje życie. Na jej cześć po wstąpieniu do zakonu franciszkanów przyjął imię Maksymilian Maria. Jego największym dziełem okazał się Niepokalanów – miasto Matki Bożej, które zakonnik założył w 1927 r. w Teresinie nieopodal Warszawy. Było to zaplecze dla realizacji życiowego celu franciszkanina  ̶ zdobycie świata dla Maryi. Zakonnik okazał się wizjonerem znacznie wyprzedzającym swoją epokę. Dzięki najnowocześniejszym zdobyczom techniki utworzył samodzielne miasteczko, w którym działała rozgłośnia radiowa, radiostacja i kolejka wąskotorowa. Planował również założenie telewizji i otwarcie lotniska. Działało tu największe w Polsce katolickie centrum wydawnicze. Drukowano wiele pism, a wśród nich „Rycerza Niepokalanej”, który miał imponujący nakład 750 tys. egzemplarzy. Zakonnik zapalony ideą szerzenia kultu Maryi nie ograniczył swojej działalności jedynie do Europy. W 1931 r. wyjechał do Japonii. Przez pięć lat prowadził tam działalność apostolską, której uwieńczeniem było założenie drugiego Niepokalanowa.

Z żelazną konsekwencją

Szybki rozwój Niepokalanowa zahamował najazd Niemiec hitlerowskich na Polskę we wrześniu 1939 r. 17 lutego 1941 r. rozpoczęła się via dolorosa o. Maksymiliana, którą – jak się później okazało – miał przypieczętować zdobyciem palmy męczeństwa. Na teren klasztoru wtargnęli oficerowie SS, którzy aresztowali franciszkanina i wywieźli go najpierw do Pawiaka, a później do oświęcimskiego obozu Auschwitz-Birkenau. Bramę obozową z napisem Arbeit macht frei przekroczył 28 maja 1941 r.

Ojciec Maksymilian trafił do obozu, gdzie komendantem był Rudolf Höss – wysoki rangą członek SS. Jego postawa w czasie wojny kontrastowała z wartościami, którymi nasiąkał w dzieciństwie. O sześć lat młodszy od franciszkanina oficer podobnie jak on dorastał w katolickiej rodzinie, a wiarę wyniesioną z domu rodzinnego rozwijał we wspólnocie ministrantów w rodzinnej parafii w Baden-Baden, a później w Mannheim. W latach 20. zmienił się jednak, dając się uwieść ideologii nazistowskiej i zasilając szeregi zwolenników Adolfa Hitlera.

W 1924 r. został skazany na sześć lat więzienia za udział w zabójstwie nauczyciela Waltera Kodowa w Parchim. Gdy wyszedł z więzienia, był już innym człowiekiem. Doświadczenie w bestialskim traktowaniu jeńców w obozach Dachau i Sachsenhausen przeszczepił na grunt obozu oświęcimskiego, którym zarządzał w latach 1940–1943. To on zamienił to miejsce w „fabrykę śmierci”, w której straciło życie ponad milion ludzi. Höss osobiście nadzorował egzekucje więźniów i palenie zwłok. Gdy jeden z SS-mannów zapytał go: „Jak pan może bezpośrednio organizować taką akcję?”, on chłodno odpowiedział: „Rozkaz Hitlera musi być wykonany z żelazną konsekwencją i wszystkie ludzkie odruchy słabości muszą zniknąć”.

Spotkanie dwóch rzeczywistości

Rudolf Höss spotkał o. Maksymiliana, który trafił do obozu jako numer 16670 i został osadzony w bloku 14A. Pracował pod przymusem przy budowie ogrodzenia krematorium, później zaś przydzielono go do noszenia zwłok na spalenie. Na początku sierpnia w obozie rozeszła się wieść, że uciekł więzień z bloku 14A. Współwięźniowie wiedzieli, co to oznacza, gdyż komendant zapowiedział, że za każdego uciekiniera zostanie skazanych na śmierć 10 współwięźniów z tego samego bloku.

Zastępca komendanta obozu Karl Fritzsch wybrał takich dziesięciu. Jednym z nich był Franciszek Gajowniczek – ojciec rodziny, który na myśl o tym, że nigdy już nie zobaczy żony i dzieci, rozpłakał się. Nagle z szeregu więźniów wystąpił o. Maksymilian i powiedział, że chce pójść na śmierć za jednego ze skazanych. Fritzsch był tym mocno zdziwiony, nie zrozumiał tego gestu. Ojciec Maksymilian zaznaczył, że chce umrzeć za Franciszka Gajowniczka, który ma żonę i dzieci. Fritzsch zgodził się i dołączył franciszkanina do grupy skazańców. Cała dziesiątka trafiła do bloku nr 11, gdzie znajdował się bunkier głodowy.

Przed wejściem ogołocono ich ze wszystkiego, zabierając nawet ostatnie koszule. Oprawcy nie mogli tylko odebrać im tej miłości, która okazała się wielkim zwycięstwem Maksymiliana Kolbe w „fabryce śmierci”. Zakonnik emanował na współwięźniów niebywałym spokojem, opanowaniem i niósł nadzieję płynącą z wiary. Przez dwa tygodnie z bunkra głodowego nie dochodziły żadne złorzeczenia, pretensje ani żale, za to słychać było modlitwy i pieśni. Po dwóch tygodniach nastała przejmująca cisza. Kat obozowy Bock przyszedł do bunkra, aby wykończyć tych, którzy jeszcze żyli. Ojciec Maksymilian siedział na betonowej podłodze przytomny, choć całkowicie bezsilny. Oprawca podszedł do niego i wbił mu strzykawkę z fenolem w lewe ramię. Po chwili franciszkanin już nie żył, a jego zwłoki spalono w krematorium. Stało się to 14 sierpnia 1941 r., w wigilię uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, której o. Maksymilian był bezgranicznie oddany i której poświęcił całe swoje życie.

Miłość ponad nienawiścią

Mogło się wydawać, że o. Maksymilian przegrał. Nawet z jego szczątków pozostały jedynie spopielone prochy, które rozsypano na cztery strony świata. W rzeczywistości jednak odniósł zwycięstwo, co wymownie wyraził papież Jan Paweł II podczas wizyty w Oświęcimiu w czasie I podróży apostolskiej do Polski 7 czerwca 1979 r.: „W tym miejscu straszliwej kaźni, która przyniosła śmierć czterem milionom ludzi z różnych narodów, o. Maksymilian Kolbe odniósł duchowe zwycięstwo, podobne do zwycięstwa samego Chrystusa, oddając się dobrowolnie na śmierć w bunkrze głodu – za brata […]. Pragniemy ogarnąć uczuciem najgłębszej czci każde z tych zwycięstw, każdy przejaw człowieczeństwa, które było zaprzeczeniem systemu systematycznego zaprzeczenia człowieczeństwa. Na miejscu tak straszliwego podeptania człowieczeństwa, godności ludzkiej – zwycięstwo człowieka!”

W podobnym tonie wypowiedział się kilka lat wcześniej prymas Stefan Wyszyński, który w dniu beatyfikacji męczennika w Rzymie (17 października 1971 r.) przypomniał, że „o. Maksymilian Kolbe, wśród zmagających się potęg świata, wygrał wojnę! Wtedy, gdy zmagały się potężne moce, nie dające się ogarnąć ani powstrzymać, gdy do głosu doszła nienawiść, której nie można było przezwyciężyć jeszcze większą nienawiścią – bo zda się, że większej już być nie mogło! – pozostał jeden wybór: nienawiść przezwyciężyć większą jeszcze miłością. Taki właśnie środek zwycięstwa wybrał nasz rodak – o. Maksymilian Maria. Wobec tego przykładu zatrzymały się niejako potęgi nienawiści, zdumione tak wielką miłością”.

Nawrócenie zbrodniarza

Maksymilian Kolbe odniósł jeszcze jedno ważne zwycięstwo, o którym dziś rzadko się pamięta. W listopadzie 1943 r. Rudolf Höss został odwołany ze stanowiska komendanta obozu i mianowano go szefem Oddziału Politycznego Inspektoratu Obozów Koncentracyjnych przy Głównym Urzędzie Gospodarki i Administracji SS. Auschwitz opuszczał niechętnie, gdyż żal mu było rozstawać się z miejscem, które uważał za swoje najważniejsze dzieło. Po przegranej Niemiec w wojnie ukrywał się na wyspie Sylt pod zmienionym imieniem i nazwiskiem Franz Lang. W marcu 1946 r. został odnaleziony i zatrzymany przez Angielską Polową Policję Bezpieczeństwa. Przez dwa miesiące przebywał w Norymberdze, gdzie występował w charakterze świadka w procesie Ernsta Kaltenbrunnera – szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Na podstawie decyzji o ekstradycji został wydany władzom polskim 25 maja 1946 r. Stanął przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Warszawie, gdzie w dniach 11–29 marca 1947 r. odbyła się jego publiczna rozprawa. Wyrok za zbrodnie wojenne mógł być tylko jeden – kara śmierci przez powieszenie.

Przed śmiercią Höss dokonał rozrachunku ze swoim życiem. W pożegnalnym liście do swojej żony Hedwig 11 kwietnia 1947 r. napisał: „Z góry było dla mnie zupełnie jasne, że po rozgromieniu i zniszczeniu tego świata, któremu zaprzedałem się ciałem i duszą, muszę zginąć razem z nim […]. Jako komendant obozu zagłady w Oświęcimiu byłem całkowicie i w pełni odpowiedzialny za wszystko, co się tam stało”. Dzień później podpisał także oświadczenie: „W osamotnieniu więziennym doszedłem do gorzkiego zrozumienia, jak ciężkich zbrodni dopuściłem się przeciwko ludzkości. Jako komendant obozu zagłady w Oświęcimiu realizowałem część straszliwych, ludobójczych planów Trzeciej Rzeszy. W ten sposób wyrządziłem ludzkości i człowieczeństwu najcięższe szkody. Szczególnie narodowi polskiemu zgotowałem niewysłowione cierpienie. Za odpowiedzialność moją płacę swoim życiem. Oby mi Bóg wybaczył kiedyś moje czyny. Naród polski proszę o przebaczenie”. Kilka dni przed śmiercią Höss wyspowiadał się u krakowskiego jezuity o. Władysława Lohna. Szczegółów tego wydarzenia oczywiście nie znamy, objęła je tajemnica spowiedzi. Nie ulega jednak wątpliwości, że dokonał ostatecznego rozliczenia ze swoim życiem, a jego nawrócenie jest niepodważalnym tryumfem o. Maksymiliana Kolbego, który zwyciężył poprzez miłość w miejscu, w którym wcześniej królowała nienawiść.

Edgar Sukiennik, Mt 5,14

 

Źródła:

M. Bartoszewski, R.A. Soczewka, Niepokalanów. Gród św. Maksymiliana, Niepokalanów 2016

Jan Paweł II, Nauczanie papieskie, opr. E. Weron, A. Jaroch, Poznań 1990

Władysław Kluz, 47 lat życia, Niepokalanów 2001

Stefan Wyszyński, Nie gaście ducha ojca Maksymiliana, Niepokalanów 1996

Wincenty Zaleski, Święci na każdy dzień, Warszawa 1996

120 lat temu, 3 sierpnia 1901 roku, urodził się Stefan Wyszyński. Niemalże równo pięć lat wcześniej przyszedł na świat jego późniejszy kolega z Gimnazjum Wojciecha Górskiego, Stefan Wiechecki „Wiech”. Urodził się 10 sierpnia 1896 roku na warszawskiej Woli jako najmłodsze dziecko właściciela sklepu wędliniarskiego przy ul. Marszałkowskiej.

„Właściwie powinienem teraz być jakimś emerytowanym generałem brygady lub co najmniej kapitanem piechoty, oczywiście też na rencie” – pisał w Piąte przez dziesiąte: „Dziecinne lata moje bowiem upływały w atmosferze bojowo-patriotycznej, w cieniu powstań narodowych, w ogniu walk rewolucyjnych roku 1905. Cień powstania listopadowego zaciążył już nad moim urodzeniem, gdyż przyszedłem na ten świat w małym domku na Woli, na wprost kościółka Sowińskiego. Rodzice moi opuścili to historyczne sąsiedztwo, kiedy miałem chyba coś z półtora roku, więc o bohaterskiej śmierci generała i walkach na wolskiej reducie dowiedziałem się znacznie później, ale coś tam widocznie wsiąkło w duszę oseska, bo niesłychanie potem byłem dumny ze swego miejsca urodzenia i na wałach reduty spędzałem liczne wagary w latach szkolnych. Leżąc w bujnej trawie, rozpamiętywałem przebieg ostatniej bitwy tego powstania i w wyobraźni brałem w niej czynny udział jako adiutant jednonogiego dowódcy” – wyjaśniał.

Warszawskie gimnazjum

Nie w wyobraźni, ale rzeczywiście wziął czynny udział w walkach o odzyskanie niepodległości. Po zdaniu matury w 1916 r. w warszawskim Gimnazjum Wojciecha Górskiego, gdzie jego kolegą był między innymi Stefan Wyszyński, wstąpił do I Brygady Legionów Polskich. W 1918 r. wrócił do cywila i jako Stefan Gozdawa grywał w różnych teatrach – m.in. role Ketlinga i Winicjusza. W 1920 r. wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 2. pułku ułanów – został odznaczony Krzyżem Walecznych.

Już w gimnazjum próbował pisać w języku, który wiele lat później wybitny językoznawca prof. Witold Doroszewski nazwie po prostu „wiechem”. „Trafiłem na światłego pedagoga polonistę, który nie podszedł do gwary po belfersku, traktując ją jak zepsutą mowę polską, ale uważał gwarę za ludowy język warszawski, który należy zapisać, żeby nie poszedł w zapomnienie” – wspominał Wiechecki. „Pedagogiem tym był Norbert Barlicki, działacz polityczny, jeden z przywódców robotniczej lewicy, z zawodu nauczyciel języka polskiego. Barlicki zachęcał mnie do pisania tą gwarą, aczkolwiek postępami moimi nie zachwycał się zbytnio. Mawiał zwykle oddając moją pracę piśmienną: – Pan Wiechecki, jak zawsze, prześlizgnął się po temacie, ale że zrobił to nieźle – trzy plus. Poza owe trzy plus nie udało mi się nigdy w szkole wyskoczyć, ale na tej gwarze ślizgam się już kilkadziesiąt lat i chwalę to sobie. Właśnie jej znajomość pozwoliła mi na zajęcie w «Kurierze Czerwonym» dobrej pozycji. Codziennie niemal dostarczałem gazecie swoje «michałki» z warszawskiej ulicy. Były to najczęściej gwarowe dialogi, podsłuchane niby rozmowy przechodniów lub takich funkcjonariuszy, jak dozorca domu, zwrotniczy tramwajowy czy stróż nocny, zwany w gwarze «papugą»” – opisywał początki swej literackiej kariery.

Znakiem tego

Stefan Wiechecki nie celebrował zbytnio tego, co pisał, w traktowaniu pisarstwa niedaleki był chyba od swych bohaterów, dla których redaktor czy literat to taki „osobnik, co wypadki i kradzieże w «Ekspresiaku» streszcza”. „Trudno powiedzieć, że życie domagało się powstania tej książki” – pisał przekornie we wstępie do swego pierwszego zbioru felietonów zatytułowanego Znakiem tego. Książkę wydał własnym sumptem, bo profesjonalni wydawcy nie wierzyli w sukces. Marian Kister z „Roju” miał powiedzieć: „To są cukierki. Jeden cukierek każdy zje chętnie, ale torbę cukierków kto kupi?”. „Książka się ukazała i poleciała jak szatan. W ciągu dwóch tygodni nie było śladu nawet pod ladami” – wspominał Wiechecki.

„Jego felietony stanowią pociechę w smutnych chwilach, poza tym są wynikiem obserwacji bardzo uważnej, pracy w swoim rodzaju całkiem twórczej i na wskroś oryginalnej” – zauważyła Maria Jasnorzewska-Pawlikowska. „Wiech to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający” – podkreśliła. Wiechecki nigdy w zasadzie nie zaprzeczył tej opinii; adwersarzy swych, jeśli już w ogóle zauważał, traktował umiarkowanie i niejako przy okazji. Na przykład bohaterką opowiadania Adwokat w spódnicy uczynił „Marię Dąbrowską, osobę zresztą niepiśmienną”. Wcześniej, bo w 1937 r. przyznano jednak Wiecheckiemu Srebrny Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury, za „szerzenie zamiłowania dla literatury polskiej”. Recenzując tomik Ja panu pokażę! Juliusz Kaden-Bandrowski napisał: „Każde zdanie tej zabawnej książki świadczy o niebywałej swobodzie, z jaką porusza się autor w mieszanym, pstrym, niby to nie ujętym, a jednak bardzo syntetycznym folklorze Warszawy współczesnej… Wszystko, co jest napisane żywo, po prostu, co rozumieją wszyscy, a co duszę ludzką przekazuje poznaniu, należy chyba do spraw i prac dzieł literatury pięknej”.

Stefan Wiechecki zmarł 26 lipca 1979 r. w Warszawie, jest pochowany na Starych Powązkach.

Wierny miłośnik książek

Przypominamy list prymasa Stefana Wyszyńskiego ze zbiorów Biblioteki Publicznej im. x. Jana Twardowskiego, świadczący o podobnych zainteresowaniach oraz wzajemnej sympatii obu absolwentów Gimnazjum Wojciecha Górskiego, która przetrwała ponad pół wieku. „Mam w sercu wiele sympatii dla wytrwałego zbieracza i miłośnika osobliwości języka mieszkańców przedmieść Warszawy. Podzielam tę miłość ku tradycjom autentycznej Warszawy. Należę do wiernych miłośników książek Kolegi, z których poznaję wiele osobliwości społeczno-obyczajowych Stolicy. Ma to duże znaczenie dla pasterza Warszawy tym więcej, że zbierane przez Kolegę okruchy są autentyczne. Zachowuję wiele sentymentu dla wszystkiego, co łączy się z wspólną nasza szkołą imienia W. Górskiego i dla wszystkich, którzy przez nią przeszli…”, pisał do Wiecha w liście z 12 kwietnia 1969 roku Prymas Tysiąclecia.

źródło: PAP

Zdjęcie

Rozmowy niekontrolowane o Prymasie Tysiąclecia? W 120. rocznicę urodzin Stefana Wyszyńskiego startuje specjalny projekt podcastowy Polskiego Radia oraz Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego.

Odkrywamy nieznane oblicza jednej z ikon powojennej Polski. Jakim prywatnie był człowiekiem? Czy był feministą? Co uważał na temat ekologii? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań przybliżą sylwetkę wyjątkowej postaci w dziejach polskiego Kościoła i pomogą przygotować się do zbliżającej się uroczystości beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia.

Podcast stanowi dopełnienie specjalnego serwisu internetowego Polskiego Radia. W pierwszym odcinku o tym, jakim prywatnie człowiekiem był Stefan Wyszyński opowiada Anna Rastawicka, jedna z najbliższych współpracowniczek prymasa i wypróbowana przyjaciółka Mt 5,14.

Podcastu można słuchać za pośrednictwem witryny z materiałami Polskiego Radia raz na platformach Spotify, iTunes, PlayerFM, Addict i Google Podcast.

Kolejne odcinki będą publikowane co tydzień.

Urodziłem się w moim domu rodzinnym pod obrazem Matki Bożej Częstochowskiej i to w sobotę, żeby we wszystkich planach Bożych był ład i porządek. Całe moje życie tak wyglądało.

Prymas Stefan Wyszyński, Jasna Góra, 7 sierpnia 1974 r.

…ja jestem związany z Zuzelą sercem. Każdy człowiek jest przecież związany sercem i uczuciem z miejscem swojego urodzenia. Tutaj, w tej rodzinie parafialnej podwójnie się narodziłem: z ciała i krwi mej Matki i z Chrystusowej Krwi w sakramencie chrztu. Są to więzi potężne. Czuję się wielkim dłużnikiem wobec ziemi, której chleb jadłem od dzieciństwa i wobec wszystkich, wśród których żyłem.

Prymas Stefan Wyszyński, Zuzela, 13 czerwca 1971 r.

 

Polski od ponad 100 lat nie było na mapach, gdy na świat przyszedł Stefan Wyszyński. Urodził się 3 sierpnia 1901 roku w zaborze rosyjskim, w Zuzeli nad Bugiem, na pograniczu Mazowsza i Podlasia, w dekanacie Czyżew.

Jego rodzicami byli Stanisław Wyszyński i Julianna z domu Karp, pochodzący z parafii Kamieńczyk, którzy w 1899 r. wzięli ślub w sanktuarium pw. św. Anny i Trójcy Przenajświętszej w Prostyni, gdzie Stanisław był organistą. Ród Wyszyńskich osiadł na Mazowszu w XIII wieku, pieczętując się herbem Roch III, nadanym przez Kazimierza Wielkiego za zasługi na polu walki. Wyszyńscy trudnili się przede wszystkim rolnictwem, ale mogli piastować urzędy państwowe.

W styczniu 1900 r. na zaproszenie proboszcza x. Antoniego Lipowskiego, Stanisław objął posadę organisty w parafii pw. Przemienienia Pańskiego w Zuzeli. Rodzina zamieszkała w budynku organistówki, znajdującej się przy głównej drodze Zuzeli, naprzeciw kościoła parafialnego. W szkole obowiązywał zakaz używania języka polskiego, ale mały Stefan prawdziwą edukację odbierał w domu, ucząc się historii z polskiej książki. Razem z ojcem odwiedzał groby powstańców styczniowych, a po latach wspominał: „Nocą mój ojciec zabierał mnie nieraz w odległe lasy. Jechało z nim zawsze razem kilku miejscowych zaufanych gospodarzy. Stawiali krzyże na drogach i różnych kopcach… Wracaliśmy w zupełnym milczeniu, nigdy nie wolno było o tym mówić ani słowem”.

W Zuzeli urodziło się pięcioro dzieci Wyszyńskich: Anastazja, Stefan, Stanisława, Janina i Wacław. W styczniu 1910 r. Stanisław Wyszyński zdobył posadę organisty w parafii pw. Wniebowzięcia NMP w nieodległym miasteczku Andrzejewo. Była to większa parafia od Zuzeli, dlatego organista otrzymał wyższe wynagrodzenie oraz obszerniejsze mieszkanie. Rodzina przeprowadziła się do Andrzejewa w kwietniu 1910 r., a 31 październiku 1910 r., wkrótce po porodzie córki Zofii zmarła matka Julianna Wyszyńska, którą zapamiętał jako „wyniosłą, nieco dumną, ale spokojną zawsze i starannie ubraną”. Już jako chłopiec Stefan Wyszyński ujawnia swój silny charakter. Gdy rosyjski nauczyciel nie chciał go zwolnić do chorej matki, uciekł z lekcji oświadczając, że więcej tu nie wróci. Słowa dotrzymał…

Dzieciństwu Stefana Wyszyńskiego poświęcona jest strefa ZUZELA w Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego.

We wtorek 3 sierpnia 2021 r. przypada 120. rocznica urodzin kard. Stefana Wyszyńskiego. Z tej okazji Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego planuje skierowany głównie do najmłodszych piknik urodzinowy przy Krakowskim Przedmieściu, w sąsiedztwie pomnika Prymasa Tysiąclecia. Jeżeli tylko pogoda dopisze, w ramach urodzinowego festynu odbędą się:

– warsztaty edukacyjne w godzinach 14.00-18.00

– występy teatrzyku kukiełkowego aktorów Teatru Lalka o pełnych godzinach 16.00 i 17.00

Pojawi się także słodki poczęstunek oraz wiele innych elementów, których nie mogłoby zabraknąć podczas urodzinowego spotkania.

Dla nieco starszych zaplanowano varsavianistyczny spacer ulicami Stolicy śladami prymasa Stefana Wyszyńskiego – zbiórka przy pomniku Prymasa Tysiąclecia o godz. 18.00.

 

Serdecznie zapraszamy!

Od 27 lipca przy Krakowskim Przedmieściu można oglądać ekspozycję Czas to miłość, poświęconą prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu. Ekspozycja, przygotowana przez zespół Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego, dostępna jest w dwóch językach – polskim i angielskim.

– Wystawa pod tytułem Czas to miłość ma pokazać prymasa w innym wymiarze, nie pomnikowym. Chcemy opowiedzieć o tych wartościach, o których nam przypomina do dziś, a najważniejszą z nich jest miłość – podkreślał otwierając wystawę Piotr Dmitrowicz, dyrektor Mt 5,14.

O tym, jak kardynał Wyszyński realizował miłość w życiu codziennym, mówiła jego wieloletnia współpracownica, Anna Rastawicka: – Był człowiekiem, który miał serce, który umiał kochać. Dla niego każdy człowiek był ważny. Zawsze podziwiałam, że potrafił rozmawiać z dziećmi. Mówił: „Kochać sercem miłującym, to jest męczeństwo, ale lepsze jest męczeństwo z miłości niż zwycięstwo z nienawiści, obojętności” – wspominała. – Dlatego dzisiaj, kiedy tak bardzo trzeba nam autentycznej miłości, nie tylko w polityce, ale w naszym codziennym życiu, ta wystawa będzie przypominała o tym, co jest najważniejsze.

Ekspozycja będzie pokazywana do 16 sierpnia przy skwerze x. Jana Twardowskiego, nieopodal pomnika kardynała Wyszyńskiego. Autorem projektu graficznego jest Aleksander Znosko. Na ośmiu planszach wyeksponowane są cytaty prymasa Wyszyńskiego z poszczególnych dekad jego bogatego życia. Są to refleksje o miłości, które można potraktować też jako zasady, którymi warto kierować się w życiu. Patronat honorowy nad wystawą objął wiceprezes Rady Ministrów, minister kultury, dziedzictwa narodowego i sportu, prof. Piotr Gliński.

[mb]

fot. Mt 5,14/ J. Tecmer

Rok 2021 jest szczególnym czasem związanym z Prymasem Tysiąclecia. 12 września będziemy uroczyście celebrować beatyfikację Stefana Wyszyńskiego, w tym roku przypadają też dwie okrągłe rocznice: 120. rocznica urodzin oraz 40. rocznica śmierci.  

Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego wraz z wolontariuszami na różne sposoby pracuje nad upamiętnieniem swojego patrona. We wtorek 3 sierpnia o g. 18 zaplanowano niezwykły spacer po najważniejszych warszawskich miejscach związanych z prymasem Wyszyńskim. Spacer rozpocznie się przy pomniku kard. Stefana Wyszyńskiego przy Krakowskim Przedmieściu. 

Zapraszamy wszystkich zainteresowanych do podróży wraz z nami po prymasowskiej Warszawie.  

We wtorek 27 lipca o godz. 11 odbędzie się wernisaż wystawy Czas to miłość, poświęconej prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu. Na wystawie w nowatorskiej formie graficznej przedstawione zostaną najważniejsze słowa Prymasa Tysiąclecia z kolejnych dekad jego życia. Znajdą się na niej także archiwalne fotografie oraz istotne punkty biografii prymasa. Wybrane maksymy mają charakter uniwersalny, wciąż mogąc stanowić życiowy drogowskaz dla każdego odwiedzającego wystawę.

Przygotowując tę wystawę zastanawialiśmy się, jak odejść od historycznego i pomnikowego obrazu Kardynała i pokazać go przede wszystkim jako kogoś, kto niezależnie od okoliczności – często dramatycznych kierował się w życiu po prostu miłością. Uważamy, że właśnie ten fakt świadczy o jego wielkości. Był człowiekiem dobrym, serdecznym, wyrozumiałym i mądrym. Wobec samego siebie, wobec współpracowników, wobec wiernych i wobec swoich wrogów – zawsze stosował zasadę przebaczenia i miłości. Wybór cytatów, ze względu na ich obfitość, nie był łatwy, ale zdecydowaliśmy się na te, które dziś mogą pomóc nam dobrze żyć.

Ekspozycja przygotowana przez zespół Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła Ii i Prymasa Wyszyńskiego prezentowana będzie do 16 sierpnia 2021 r. przy skwerze x. Jana Twardowskiego w Warszawie.

Zapraszamy!

Wystawa Czas to miłość, skwer x. Jana Twardowskiego w Warszawie, czynna do 16 sierpnia

Prezentowana wcześniej w Warszawie wystawa plenerowa Doświadczyć wspólnoty. Nieznane fotografie z pożegnania prymasa Wyszyńskiego przeniosła się na Górny Śląsk, do 21 lipca będzie ją można oglądać przy Skwerze Prymasowskim w Katowicach. Wystawę przygotowało Mt 5,14 we współpracy z Narodowym Centrum Kultury.

Na ekspozycję składają się 35 czarno-białych fotografii w krótkim historycznym opracowaniu w językach polskim i angielskim. „Pogrzeb prymasa był manifestacją – nie tylko wiary, ale także zjednoczenia całego narodu, wszystkich środowisk. Jestem pełen nadziei, że beatyfikacja kard. Wyszyńskiego i x. Jana Machy będą okazją do pięknych przeżyć we wspólnocie Kościoła” – mówił x. dziekan Andrzej Nowicki, proboszcz kościoła pw. Św. Piotra i Pawła w Katowicach.

Janowi Marii Jackowskiemu, wówczas fotoreporterowi «Tygodnika Solidarność», udało się uchwycić jedność, solidarność i bliskość ludzi, których połączyło jedno – poczucie, że stracili kogoś bliskiego. Tłumy na ulicach były świadectwem formatu i niezwykłości tego, który odszedł. 35 czarno-białych fotografii to unikalny materiał historyczny dokumentujący emocje i nastroje panujące na ulicach Warszawy” – tłumaczył z kolei Piotr Dmitrowicz, dyrektor Mt 5,14.

Wystawa prezentowana będzie w województwie śląskim w trzech lokalizacjach – w Katowicach, Częstochowie i Bielsku-Białej. Szczegółowe informacje będą na bieżąco udostępniane na stronie internetowej Mt 5,14.

Patronat nad wystawą objęli: Katolicka Agencja Informacyjna, Polskie Radio SA,  „Do Rzeczy” oraz „Tygodnik Solidarność”.

Wystawa Doświadczyć wspólnoty. Nieznane fotografie z pożegnania prymasa Wyszyńskiego (czynna do 21.07 9-30.06.2021, Skwer Prymasowski, Katowice)

7 lipca 1981 r. Jan Paweł II mianował arcybiskupem gnieźnieńskim i warszawskim, Prymasem Polski, biskupa warmińskiego Józefa Glempa. Nowy prymas nie był powszechnie znaną postacią i jego nominacja wywołała zaskoczenie. W kręgach kościelnych znano go jako długoletniego i lojalnego współpracownika kard. Stefana Wyszyńskiego, był jego kapelanem oraz pracownikiem sekretariatu Prymasa Polski.

Władza ludowa dwa razy blokowała jego kandydatury: raz na arcybiskupstwo poznańskie, drugi raz na arcybiskupstwo wrocławskie. Dopiero w 1979 r. papież Jan Paweł II podjął autonomiczną decyzję i – na życzenie prymasa Stefana Wyszyńskiego, bez konsultacji z rządem PRL – mianował x. Józefa Glempa biskupem warmińskim, a następnie po dwóch latach wyniósł go do godności Prymasa Polski.

Nowy styl nowego prymasa

Zadanie miał wyjątkowo trudne: obejmował urząd po wielkim prymasie Wyszyńskim, który już za życia był legendą. Abp Glemp podjął się tego wyzwania bez kompleksów: ani myślał wchodzić w buty swego poprzednika. Wprawdzie kard. Wyszyński był dla niego wzorem pasterza i przyjął jego zasady pracy, ale wprowadził nowe formy realizacji posługi biskupiej – bardziej w stylu Jana Pawła II.

Zaprosił więc na swój warszawski ingres przedstawicieli bratnich Kościołów chrześcijańskich, złożył im rewizytę w siedzibie Polskiej Rady Ekumenicznej przy ul. Willowej w Warszawie, a nawet zjechał w rynsztunku górnika do podziemi kopalni. Już w wolnej Polsce media z sympatią odnotowywały jego wizyty w kinie czy przejażdżki rowerowe do Wilanowa, gdzie zainicjował budowę Świątyni Opatrzności Bożej jako niewypełnionego wotum narodu od czasów Konstytucji 3 maja z 1791 r.

Zresztą jeszcze jako kapelan prymasa Wyszyńskiego chodził do kina i teatru. Kiedyś wybrał się do Teatru Klasycznego na spektakl Dziś do ciebie przyjść nie mogę, na który składały się piosenki powstańcze. Wcześniej został ranny w wypadku samochodowym, więc miał zabandażowaną głowę. Ponieważ aktorzy wychodzili na scenę z widowni, widzowie wzięli Józefa Glempa za rannego partyzanta!

Gdy był już prymasem, na spotkanie młodzieży w Lednicy przypłynął łodzią. Zgodził się na propozycję ojca Jana Góry, aby wsiąść do wysięgnika, który wyniósł go wysoko, by z góry poświęcić dzwon. Innym razem kazał biskupom składać datki do kapelusza i wymawiał im, że nie byli zbyt hojni dla Lednicy.

Odpowiedzialność i niezłomność

Początki prymasostwa były trudne. Kilka miesięcy po objęciu przez niego najwyższej godności w Kościele w Polsce, wprowadzono stan wojenny. Od jego postawy w dużej mierze zależało, jak rozwinie się sytuacja w kraju: czy będzie zmierzać w kierunku konfrontacji, czy spokoju społecznego, przy jednoczesnym łagodzeniu restrykcji ze strony władz.

Nie przez wszystkich był rozumiany, także przez duchownych. Posądzano go o zbytnią kolaborację z władzą. A był po prostu bezwzględnie wierny arcybiskupom warszawskich – Felińskiemu i Wyszyńskiemu – którzy kierowali się zasadą: „Ani jednej kropli polskiej krwi”. W razie potrzeby jednak potrafiłby powiedzieć Non possumus!, podobnie jak jego wielki poprzednik.

Zresztą prymas Glemp nie ukrywał, że kiedy miał podjąć trudne decyzje, zastanawiał się, co w tej sytuacji zrobiłby kard. Wyszyński. Później, po 1989 r., żartował, że nie spodziewał się aresztowania podczas stanu wojennego, ponieważ „limit” więzionych arcybiskupów warszawskich w danym stuleciu został wykorzystany. W XIX wieku więziono przecież abp. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, a w XX wieku – kard. Stefana Wyszyńskiego.

O niezłomności i uczciwości prymasa Glempa świadczą akta zachowane w IPN. Figurant „Glon”, jak go nazywano, był całkowicie odporny na prowokacje i propozycje UB, nieustannie podkreślał, że może się spotykać z funkcjonariuszami tylko w miejscu pracy. Założone podsłuchy w telefonach czterech kobiet, które utrzymywały kontakt z sekretariatem Prymasa Polski, gdzie x. Glemp pracował, nie dały pracownikom UB absolutnie nic. Dzisiaj czyta się te raporty z rozbawieniem. Funkcjonariusze, śledzący przyszłego prymasa, donosili m.in. że ze sklepu przy Miodowej wyniósł trzy butelki mleka!

Kiedy prymas spowodował grymas

Prymas Glemp był człowiekiem wielkiej klasy. W listopadzie 1982 r. wezwał aktorów do przerwania bojkotu telewizji, w której występowali tylko ci wierni reżimowi. W stanie wojennym najwybitniejszych polskich aktorów oglądało się jedynie w kościołach.

Kiedy ksiądz prymas ogłaszał swój apel, na twarzach wielu artystów pojawił się grymas niezadowolenia. Jego słowa rozniosły się po Polsce i nie przysporzyły abp. Glempowi sympatii. Nikt jednak nie wiedział o tym, że jego apel był wynikiem konsultacji ze starszyzną aktorską. Prymas całą odpowiedzialność wziął na siebie i poniósł konsekwencje, nie skarżąc się ani nie usprawiedliwiając.

Z perspektywy lat lepiej widać jego mądrość i przenikliwość. Niech za przykład posłuży wizyta w Moskwie. W 1988 r. kard. Glemp uczestniczył w obchodach 1000-lecia chrztu Rusi. Z tej okazji spotkał się z ministrem Konstantinem Charczewem, odpowiedzialnym za politykę wyznaniową w Związku Sowieckim. Wykorzystując klimat gorbaczowowskiej pierestrojki, przekonał radzieckiego dygnitarza, że w Katyniu powinien stanąć krzyż. Zaraz po powrocie do Polski, w obawie aby decyzja nie została cofnięta, prymas Glemp powołał zespół do realizacji przedsięwzięcia. Samochód Star, który wyruszył z krzyżem z Warszawy do Katynia, zaopatrzony był w pół tony cementu, pół tony żwiru, pół tony piasku, narzędzia i gwoździe. Przygotowano się, by na miejscu nie okazało się, że czegoś brakuje i nie można zdobyć.

Miłośnik Wschodu

Fascynował go chrześcijański Wschód. Z uroczystości 1000-lecia chrztu Rusi w 1988 r. w Moskwie wrócił pełen nadziei i radości, widząc odradzającą się Cerkiew Prawosławną dzięki pierestrojce zainicjowanej przez Michaiła Gorbaczowa. Dlatego zaproponował, aby powstający na stołecznym Bródnie kościół otrzymał za patrona wielkiego księcia kijowskiego, św. Włodzimierza Wielkiego, chrzciciela Rusi Kijowskiej. Warto dodać, że dla świątyni przewidziany był już inny patron – bł. o Honorat Koźmiński. Choć z prawosławnymi mamy wspólnych świętych z pierwszego tysiąclecia, to nigdzie na świecie nie ma rzymskokatolickiego kościoła pod wezwaniem św. Włodzimierza.

Prymas przełomu

Sprawnie przeprowadził Kościół katolicki w Polsce przez okres przemian ustrojowych, choć nie obyło się bez zgrzytów. Kard. Glempa krytykowano za niektóre wypowiedzi, jak choćby tę, w której wytykał niektórym przedstawicielom nowej władzy atakowanie Kościoła, mimo że doszli do swoich stanowisk, „wchodząc po plecach Kościoła”, jak to sam nazywał.

Sam zdobywał się na samokrytykę, np. 20 maja 2000 r. podczas liturgii na placu Teatralnym w Warszawie dokonał rachunku sumienia Kościoła w Polsce, przepraszając także za swoje winy. Łamiącym się ze wzruszenia głosem przepraszał, że nie zdołał ocalić życia x. Jerzego Popiełuszki.

Pod pachą grubego kardynała

Kard. Glemp nie był wolny od zwykłych, ludzkich wad. Podczas wywiadu, który z nim przeprowadziłem dla Katolickiej Agencji Informacyjnej, przyznał, że zachował się niegrzecznie po konklawe w 2005 r., kiedy ogłoszono, że papieżem został kard. Joseph Ratzinger: „Zaraz po wyborze wszyscy kardynałowie ruszyli hurmem za papieżem. Szliśmy grzecznie w szyku, nikogo nie można było «przeskoczyć». Gruby Murzyn wszedł już za kolejne okno, tuż za papieżem. Wszedłem mu pod rękę i się przepchnąłem, a on to przyjął pobłażliwie. Chciałem widzieć ten szumiący, kipiący plac św. Piotra witający nowego Ojca Świętego”.

Grzegorz Polak, Mt 5,14